O rozdarciu między światem a wiarą, roli parafii w budowaniu żywego Kościoła i pomysłach na wsparcie młodzieży zagubionej w zetknięciu ze zlaicyzowanym społeczeństwem opowiadają Iwona i Marcin Ziemniewiczowie, doświadczeni rodzice czwórki dzieci.
M.Z.: Możemy być wręcz konkurencyjni dla świata!
I.Z.: Tak jest. O ile byłoby prościej, gdyby zamiast natłoku zajęć pozaszkolnych dodatkowe lekcje na wysokim poziomie odbywały się przy parafii! Nie muszą być nawet za darmo, bo rodzice przyzwyczaili się, że za nie płacą. To ostatni moment, bo teraz mamy jeszcze kontakt z tą młodzieżą, ale za chwilę nie „złapiemy” ich i w żaden sposób nie ściągniemy młodych spoza Kościoła.
M.Z.: Nie chodzi o to, żeby wpadać w czarną rozpacz, ale pobożnej młodzieży jest coraz mniej. Model ewangelizacji, który funkcjonuje u nas od kilkudziesięciu lat, ma szansę spełniać się może jeszcze przez lat 20, ale potem się wypali. W naszych kościołach może zrobić się tak samo pusto, jak na Zachodzie. Pewne rozwiązania, o których mówimy, działają np. w niektórych Kościołach protestanckich, gdzie wierni są kojarzeni z szeroko rozumianą solidnością, przez co są konkurencją dla niewierzących. Ich chrześcijaństwo jest czymś w rodzaju dobrej marki.
S.Z.: Niektóre z tych postulatów przywodzą mi na myśl wizję Kościoła, w którym wierni – będący już mniejszością – funkcjonują w małych społecznościach, a nawet gettach, gdzie mogą się realizować. Gdzie zatem leży granica między dawaniem świadectwa światu, a stawianiem bariery ochronnej przed nim?
M.Z.: Moglibyśmy stworzyć społeczności na wzór amiszów i tam uprawiać sobie chrześcijaństwo, jednak byłby to nie najlepszy pomysł, przecież Ewangelia poleca nam „iść nam na cały świat” i głosić. Najlepszą ochroną przed wsiąknięciem w ten świat jest żywa relacja z Jezusem Chrystusem, oparta na Eucharystii, Słowie Bożym oraz modlitwie indywidualnej i wspólnotowej. To mają być dla nas źródła czerpania siły.
I.Z.: Natomiast w tworzeniu chrześcijańskich środowisk chodzi głównie o dzieci, bo one są bezbronne. Czas, w którym możemy wyposażyć je, by wyszły w świat, jest krótki. Dorosły, dobrze uformowany człowiek potrafi pewne rzeczy odfiltrować, nazwać je po imieniu, sprzeciwić się im. Ale jeśli dziecko wychowywane w katolickiej rodzinie wchodzi jako jedyne do klasy, gdzie cała reszta to niewierzący, nie ma żadnego źródła wsparcia. Młody człowiek potrzebuje poczucia, że nie jest kosmitą. A jeśli ma trzech czy czterech kolegów w swoim wieku, którzy znają podobne wartości, to wie, że nie jest totalnie stuknięty, ale czuje wspólnotę.
M.Z.: Tak naprawdę w tym wszystkim nie chodzi o nic nowego, tylko o doświadczenie żywego Kościoła i Bożej miłości tam, gdzie jesteś, i będąc tym, kim jesteś.