Niektórzy z nich do Polski dotarli po wielu dniach podróży, tylko z paszportem i foliową reklamówką w ręce. Bezpieczną przystań pośrodku znanego z kojącego mikroklimatu parku dają im salezjanie. Są i tacy, którzy trafili tu ponownie.
Kiedy ciszę nocy rozrywa huk przelatującego samolotu, dzieci chowają się pod łóżko. Paraliżuje je strach, kiedy mają przejść ciemnym korytarzem, a na ich rysunkach widać bombardowane i płonące domy. Ale są bezpieczne. Bo czasami po zmroku to tylko rejsowy samolot schodzi do lądowania na pobliskim lotnisku w Pyrzowicach, w połowie długiego przejścia do pomieszczeń oratorium ktoś po prostu zgasił światło, a dziecięce malunki powstają w kolorowej i beztroskiej świetlicy wczesnoszkolnej.
W Salezjańskim Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Tarnowskich Górach schronienie przed wojną znalazło prawie stu uchodźców zza wschodniej granicy, głównie kobiety i dzieci, z których najmłodsze ma zaledwie 10 miesięcy, ale są wśród nich również osoby niepełnosprawne, starsi mężczyźni czy ojciec niepełnosprawnego dziecka. Niedawno do klas szkoły podstawowej dołączyło kilkanaścioro uczniów, a w zajęciach w świetlicy wczesnoszkolnej biorą udział dzieci w wieku przedszkolnym. Część z nich zakwaterowana jest w sąsiednim Górnośląskim Centrum Rehabilitacji „Repty”, które też przyjęło Ukraińców i współpracuje w tym zakresie z salezjanami.
Dzieci są świetnymi obserwatorami
– Pierwsza grupa dotarła do nas już kilka dni po wybuchu wojny. Część osób została podjęta z granicy przez prywatnych ludzi, pozostali przyjechali autokarem lub dotarli w inny sposób. Mieszkają u nas w domu wycieczkowym i w pomieszczeniach zakonnych. Są z wielu różnych stron Ukrainy – przekazuje dyrektor naczelny ośrodka, salezjanin ks. Leszek Król. Podkreśla, że bezpośrednia opieka nad uchodźcami jest realizowana we współpracy z Miejskim Ośrodkiem Pomocy Społecznej, którego pracownicy bardzo zaangażowali się w zapewnienie środków niezbędnych do utrzymania, a także pomagają przybyszom w załatwianiu wielu spraw związanych z ich pobytem. Wraz z informacją, że salezjański ośrodek przyjmie Ukraińców, pojawiły się też osoby i instytucje niosące konkretną pomoc finansową i materialną. A kiedy taka jest potrzebna, potrafią to zasygnalizować uczniowie szkoły, którzy bezinteresownie zaopiekowali się rówieśnikami ze Wschodu. Z kolei zatrudnieni w szkole poloniści po godzinach swojej pracy prowadzą lekcje języka polskiego dla ukraińskich dzieci, młodzieży i dorosłych. – Przyjęcie ze strony naszej społeczności – i uczniowskiej, i rodzicielskiej, i pracowniczej – jest bardzo dobre. Na szczególne uznanie zasługuje zaangażowanie rodziców naszych uczniów. Kiedy przykładowo dyrektor szkoły ogłasza w dzienniku elektronicznym lub w mediach społecznościowych, że potrzebna jest jakaś pomoc materialna lub inna dla uchodźców, to w krótkim czasie musi ten apel odwoływać, bo w ciągu pół godziny czy godziny rodzice już organizują tę pomoc. Zresztą same dzieci są świetnymi obserwatorami. Jeśli widzą, że komuś czegoś brakuje, to potrafią bardzo dyskretnie zasygnalizować swoim rodzicom, że jest jakiś problem, a ci szybko go rozwiązują. Na przykład jeden chłopiec z Ukrainy nie chciał ćwiczyć na lekcjach WF-u. Jego koledzy zorientowali się, że to dlatego, że nie ma stroju, więc bardzo szybko z pomocą rodziców udało się w taki strój go wyposażyć. Piątoklasiści chętnie oprowadzają swoich nowych kolegów i koleżanki z klasy po całej szkole, żeby poznali, co gdzie jest i czuli się tu swobodnie, co – zważywszy na wielkość obiektu – stanowi poważne wyzwanie i wymaga poświęcenia czasu. A w jednym z oddziałów wczesnoszkolnych, w których liczba uczniów jest zwykle nieparzysta, dziewczynka, która dotąd siedziała sama w ławce, bardzo ucieszyła się, że może mieć obok koleżankę – opowiada dyrektor ośrodka. Uchodźcy mają również możliwość udziału w nabożeństwach i liturgii sprawowanej w ośrodkowej kaplicy. W niedziele na Mszę Świętą przychodzi więcej osób, ale nawet w dni powszednie prawie każdego dnia na Eucharystii zjawia się jedna osoba, co jest o tyle znaczące, że jest to osoba wyznania… prawosławnego.
Uciekają już drugi raz
Eliza pochodzi z Ługańska, jest uczennicą ósmej klasy. Ze swoją mamą i młodszą siostrą już po raz drugi uciekła przed wojną. Najpierw po tym, jak w 2014 roku Rosja wywołała konflikt na wschodzie Ukrainy, kiedy to po dłuższym czasie poszukiwania miejsca do życia znalazły schronienie w Tarnowskich Górach. W Salezjańskim Ośrodku Szkolno-Wychowawczym uczyła się wtedy w czwartej i piątej klasie, a czas ten wspomina bardzo pozytywnie. – Bardzo mi się tutaj podobało, dzieci i nauczyciele są fajni, jest dobra atmosfera. Ale z rodzicami postanowiliśmy, że trzeba wracać do Ukrainy, chociaż przez pierwszy rok bardzo tęskniłam za tym miejscem. W Ługańsku nie dało się żyć, dlatego zamieszkaliśmy w Hostomelu pod Kijowem i wszystko było w porządku, aż nagle znowu zaczęła się wojna – opowiada. Z uwagi na zlokalizowane w Hostomelu międzynarodowe lotnisko był to jeden z pierwszych celów rosyjskiej inwazji na Ukrainę. – Przez dwa tygodnie ukrywaliśmy się w domu. Bombardowali nas i strzelali. To było straszne. Teraz tego miasta już prawie nie ma – przekazuje Eliza. Oczywistym kierunkiem, w jakim kobiety zdecydowały się uciekać, był ośrodek w Reptach Śląskich. – W Ukrainie było i ciągle jest niebezpiecznie, dlatego z mamą i młodszą siostrą pomyślałyśmy, że skoro znam język i mamy tu przyjaciół z tamtych czasów, to warto tu przyjechać. Znajomi poprosili, aby mógł z nami pojechać ich syn. Do Polski dotarliśmy 13 marca. Przez cały ten czas pokonywałam stres związany z tym wszystkim, żeby w ogóle zrozumieć, co się dzieje i że jestem już bezpieczna. Polacy traktują mnie tu bardzo dobrze. Wszyscy, którzy stracili swoje domy, są tu przyjmowani z wielką otwartością – przyznaje.
Otrzymują pomoc i chcą pomagać
Do repeckiego parku zawitała już wiosna. Przechadzając się po zieleniejących alejkach, łatwo napotkać Ukraińców, którzy – uciekając przed piekłem wojny – znaleźli tu bezpieczną ostoję. Niektórzy przyjechali do Polski dosłownie z paszportem i małą torbą w ręku, co najlepiej obrazuje przykład uchodźców, którzy po kilku dniach podróży nie byli w stanie wyprać swoich ubrań, bo nie mieli nic poza tym, co na siebie założyli – nie zdążyli zabrać ani jednej rzeczy na zmianę. Na szczęście w krótkim czasie udało się dla nich zdobyć nowe ubrania. Ale jak zapewnia dyrektor, Ukraińcy – oprócz korzystania z ogromnego wsparcia udzielanego im przez Polaków nie tylko od strony materialnej, ale również przy szukaniu pracy lub załatwianiu różnych spraw – sami też chcą angażować się w życie ośrodka. Większość z nich poszukuje zatrudnienia, ale również na co dzień, gdy widzą pozimowe prace porządkowe prowadzone na terenach otaczających budynki, spontanicznie pytają, jak mogą pomóc. Sami troszczą się o porządek nie tylko w pomieszczeniach, z których wyłącznie oni korzystają. A w kuchni, po załatwieniu wszystkich formalności związanych z zatrudnieniem, pracują już dwie kobiety z Ukrainy – zawodowe kucharki, które są nieocenionym dobrem, szczególnie w kwestii sprostania gustom kulinarnym małych Ukraińców. •
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się