Taka okazja nie zdarza się często. Państwo Marta i Józef Kaczmarczykowie z Nowego Chechła są małżeństwem już od 70. lat. Dziękczynną Mszę świętą z okazji kamiennego jubileuszu odprawił bp Jan Kopiec.
Państwo Marta i Józef Kaczmarczykowie pobrali się 3 marca 1946 r. w nieistniejącym już drewnianym kościele pw. Chrystusa Króla w Świerklańcu, bowiem do tej parafii do 1989 r. należało Nowe Chechło.
– Mieszkaliśmy blisko siebie, parę domów dalej. On często przychodził do mojego brata, bo mieliśmy gospodarstwo. Oni też, dlatego chłopcy latali do siebie i pomagali. A my, dziołchy, też się ze wszystkimi kolegowałyśmy i tak się poznaliśmy – opowiada pani Marta w tradycyjnej śląskiej gwarze, nieskażonej współczesnymi naleciałościami.
Para znała się już przed wojną, ale zaręczyli się dopiero po jej zakończeniu, kiedy pan Józef wrócił z frontu.
– Na początku było bardzo ciężko, to były takie czasy, kiedy nie było niczego. A my musieliśmy się pobrać! Akurat mieliśmy gospodarstwo, więc było co jeść i jakoś wyprawiliśmy to wesele – wspomina.
Do ślubu pan młody musiał pożyczyć ubranie, a koszulę uszyła mu jego przyszła żona. Obrączki kupili „na wolnym handlu”.
Na początku młoda rodzina mieszkała u rodziców – najpierw pani Marty, a następnie z matką oraz siostrą pana Józefa. W pierwszym domu urodził się syn Jan, a trzy lata później, w drugim domu, córka Cecylia.
– Ale jak to w domu bywa, mój ojciec też był rozmaity – przyznaje pani Marta. – A z kolei w domu męża mieszkała jego matka z siostrą, które nie miały za co żyć. Więc jeździł koniem po węgiel dla nich i pomagał jak mógł, ale to też nie trwało długo – opowiada. Dlatego w 1952 roku małżonkowie podjęli decyzję o budowie własnego domu, do którego wprowadzili się już rok później i mieszkają do dzisiaj.
Bp Jan Kopiec składa małżonkom gratulacje Szymon Zmarlicki /Foto Gość – Ja prowadziłam gospodarstwo. Miałam pole, kury, krowę… Musieliśmy z tego żyć. Później mąż poszedł do pracy na kopalni, ale potem miał wypadek. Pracował tylko 19 lat. Rentę dostał bardzo małą, więc musieliśmy gospodarzyć i iść do innej pracy (nad zalewem Nakło-Chechło – przyp. red.). Trudno było i ciężko, ale jakoś przeżyliśmy tyle lat – wspomina. Do dziś małżeństwo doczekało się też trójki wnucząt oraz jednego prawnuka.
Pani Marta twierdzi, że jej mąż zawsze był bardzo pracowity, a zapał do roboty pozostał mu do dziś. – W życiu dużo się narobił, pieniądze przyniósł do domu, a nie przepił. On dalej tylko chce pracować, wszystko sam musi zrobić. Ale już tak się nie da – przyznaje.
Jak na swój wiek (pan Józef ma 92 lata, jego żona jest o rok młodsza), małżonkowie i tak cieszą się dobrą formą fizyczną. Wprawdzie pani Marta ma problemy z samodzielnym chodzeniem, więc porusza się tylko z chodzikiem, jednak nie przeszkadza jej to w codziennym przygotowywaniu śniadań dla męża, a nawet wieczerzy wigilijnej, którą wolą spędzać sami. Nie potrzebuje okularów do czytania oraz – co bardzo podkreśla – ma wszystkie zęby.
Z kolei pan Józef w zeszłym roku napędził solidnego stracha swoim bliskim, bo pomimo zaników pamięci, pewnego dnia postanowił sam wybrać się w odwiedziny do swojego kuzyna w... Miasteczku Śląskim. Obszedł cały zalew i przez las trafił do jego domu, zaś ten natychmiast poinformował o niespodziewanym gościu rodzinę, która rozpoczęła już gorączkowe przeszukiwanie okolicy.