O zachwycie Afryką, pracy wśród Masajów i wewnętrznej wolności mówi o. Mateusz Janyga, jezuita.
Klaudia Cwołek: Wrócił Ojciec z rocznego pobytu w Kenii. Sam sobie Ojciec wybrał ten kraj?
Mateusz Janyga SJ: Nie, ale zawsze chciałem jechać do Afryki, jednak nigdy przedtem mnie tam nie puszczono, mimo że męczyłem w tej kwestii przełożonych, bo to od początku było moje marzenie. No więc na trzecią probację na otarcie łez dostałem Kenię.
Trzecia probacja u jezuitów to…
Taki drugi nowicjat. Po kilku latach bycia księdzem ma się rok przerwy, kiedy ponownie zgłębia się duchowość ignacjańską i przechodzi kolejny raz miesięczne ćwiczenia duchowne naszego założyciela św. Ignacego, a także studiuje się dokumenty i historię zakonu. W tym też czasie jesteśmy wysyłani do różnych miejsc do typowej pracy duszpasterskiej. Ja akurat byłem u Masajów. To jest plemię, które żyje u podnóża Kilimandżaro w Kenii i Tanzanii. A wcześniej dwa miesiące siedziałem w Zambii, żeby odwiedzić misje jezuitów w Zambii i Malawi.
Czy w czasie probacji żyjecie w zamknięciu?
Tworzymy jedną wspólnotę mężczyzn, którzy w zakonie są mniej więcej 20 lat. Zamiast magistra nowicjatu mamy tzw. instruktora trzeciej probacji. Jesteśmy wtedy razem i dzielimy się doświadczeniem bycia jezuitą i księdzem, a także pracy w różnych częściach świata.
Jacy są Masajowie?
To byłe plemię koczownicze, które zajmuje się głównie pasterstwem. Dla niego największą wartością jest bydło – krowy, kozy, barany. Wokół tego wszystkiego toczy się życie wspólnoty, bo zwierzęta są dla nich źródłem utrzymania. Masajowie niczego nie uprawiają, ale też nie zabijają dzikich zwierząt, chyba że w obronie swojego stada. Żyją w harmonii ze zwierzętami – np. razem z krowami pasą się zebry. Żyrafy spacerują między baranami. To trochę taka atmosfera ogrodu Eden. Ale ta kultura zanika, bo tam też wszyscy chcą mieć telefony i internet. Afrykanie są pod tym względem bardzo uzależnieni. Nie kupią sobie jedzenia czy ubrania, ale na internet i telefon muszą się znaleźć pieniądze, a operatorzy to wykorzystują.
W jakim języku Ojciec się z nimi porozumiewał?
W Kenii oficjalnym językiem jest angielski, którego wszystkie dzieci na ogół uczą się w szkole podstawowej. Drugim językiem oficjalnym jest suahili – to szerszy język, używany we wschodniej i południowej Afryce, którego się wcześniej uczyłem i na bazie którego poznałem masajski. W Kościele wszystko jest po masajsku – mszał, czytania, modlitwy są przetłumaczone i o to się dba.
Do tej pracy został Ojciec posłany w pojedynkę?
Tak, trafiłem do parafii św. Piotra w Mashuuru – wioski położnej niedaleko Kilimandżaro i parku narodowego Amboseli, gdzie proboszczem jest Meksykańczyk ze zgromadzenia misjonarzy Guadalupe, którzy w stolicy, Nairobi, u jezuitów studiują teologię. Spędziłem tam siedem tygodni. Ta parafia ma 70 km długości i składa się, co jest typowe w Afryce, z małych wspólnot chrześcijańskich, skupionych w stacjach misyjnych. Wszędzie tam dociera się na motorze z katechistami, którzy wykonują większość pracy duszpasterskiej. Są do tego zadania przygotowani, znają trzy języki, tylko tym się zajmują i dostają za to wynagrodzenie. To są niewielkie pieniądze, ale dla nich dość duże. W tej parafii mieliśmy sześciu katechistów i ok. dwudziestu wolontariuszy, którzy oczekują na zwolnienie się miejsca.
Gdy przyjeżdża ksiądz, zwykle prowadzi się katechezę dla dzieci, sprawdza wiadomości tych, którzy przygotowują się do chrztu; jest spowiedź, Msza i bardzo ważne błogosławieństwo zagród. Potem siedzi się razem z ludźmi, wspólnie spożywa jakiś posiłek. W ciągu dnia odwiedzałem zazwyczaj dwa takie miejsca – jedno do południa i jedno po południu.
Co Ojca szczególnie tam zaskoczyło?
Sytuacja kobiet. Gdy odprawiałem Mszę, miałem przed sobą bardzo pobożne kobiety, bardzo dobre dla Kościoła, ale żadna nie przystąpiła do Komunii. Okazało się, że one często są jednymi z kilku żon swojego męża albo w ogóle jeszcze nie mają ślubu. I takimi układami rodzinnymi zarządza starszyzna wioski, więc one nie mają nic do powiedzenia. Wielożeństwo jest więc wielkim wyzwaniem dla Kościoła. Żeby mieć żonę u Masajów, najpierw trzeba mieć 15 krów. Dopóki nie spłaci się w ten sposób kobiety, ona nie należy w pełni do mężczyzny, ale związek już funkcjonuje, już są dzieci. Nie może być też ślubu kościelnego, bo najpierw musi to być uregulowane w plemiennym prawie. W tej kulturze to kobieta przede wszystkim musi pracować. To ona po ślubie buduje dom, a mężczyzna przychodzi na gotowe.
Jak Kościół im pomaga w tym układzie?
Są przynajmniej dwa poziomy oddziaływania. Jeden to próba ingerencji w system wielożeństwa. W przypadku katechistów na przykład pomaga się spłacić żonę tym, którzy tego jeszcze nie zrobili i w związku z tym nie mają ślubu kościelnego. Czasem jest to po prostu wywieranie wpływu, żeby jednak się zmobilizować i działać w tym kierunku. Ale to jest bardzo złożony problem, bo krowa u Masajów ma nadzwyczajną wartość. Im trudno jest ją sprzedać, żeby na przykład kupić leki dla żony czy potrzebny samochód. To jest całkiem inna kultura. W Afryce jest takie powiedzenie, że krew jest cięższa niż woda chrzcielna, czyli plemienne zwyczaje i tradycja są ważniejsze.
Drugą płaszczyzną jest edukacja kobiet i przygotowanie do życia małżeńskiego albo na przykład pomoc w tworzeniu spółdzielni, żeby kobiety nie były wykorzystywane finansowo. Przed Masajami jest więc długa droga, ale oni mogą ją przejść szybko, także dzięki postępowi cywilizacyjnemu.
Wracając do probacji, z jakich jeszcze krajów byli jezuici?
Miało nas być dwunastu, ale z powodu COVID-19 dotarło tylko sześciu – czterech Afrykanów i dwóch Europejczyków. Oprócz mnie byli jeszcze Włoch, dwóch jezuitów z Nigerii, jeden z Konga i jeden z Ruandy. Jestem zafascynowany Afryką, dzięki rozmowom z nimi poznałem te kraje i teraz czuję ten klimat.
Co ten czas dał Ojcu?
Jeszcze raz przeszedłem ćwiczenia duchowne św. Ignacego, czyli był to powrót do pierwotnej miłości. Gdy się jest w nowicjacie, wtedy wszystko jest takie nowe i świeże… A jadąc na trzecią probację, człowiek jest już sterany, załamany wieloma sytuacjami, Kościołem, zakonem i sobą samym, swoimi ograniczeniami. I z takiej pozycji jeszcze raz przechodzi się proces zakochania w Panu Bogu i naszej duchowości z przekonaniem, że w tym wszystkim jest jakiś sens, porządek i cel. Że Pan Bóg kieruje wszystkim, że nie jest tak źle, że to, co złe, zostało przebaczone. A to, co się wydaje takie trudne, może wcale takie nie jest. Dla mnie to był czas wewnętrznego pojednania z Bogiem, sobą samym i zakonem oraz zgody na to, że jeśli Afryka nie jest dla mnie na dłużej, to wciąż jednak mogę coś robić, nadal żyć wielkimi pragnieniami. I to jest u nas fajne, że wszystko rozgrywa się w sferze pragnień. One są, ale realizacja jest lub nie, a w sercu zawsze możesz być człowiekiem wolnym. Jak się odnajdzie w tym Pana Boga, można być pogodzonym wszędzie – w Gliwicach, Kenii, Mysłowicach czy gdziekolwiek. Po to właśnie mamy duchowość ignacjańską, żeby Pana Boga we wszystkich chwalić. •
O. Mateusz Janyga SJ
Pochodzi z Lysek k. Rybnika. Ukończył Wydział Elekroniki i Telekomunikacji na AGH w Krakowie, rok pracował w firmie informatycznej i w 2003 roku wstąpił do Towarzystwa Jezusowego. Święcenia kapłańskie przyjął w 2013 roku w Krakowie. Pracował w Ołomuńcu i Czeskim Cieszynie, a przed wyjazdem do Kenii przez pięć lat w parafii Matki Boskiej Kochawińskiej w Gliwicach. Obecnie rozpoczyna pracę w jezuickiej szkole podstawowej w Mysłowicach, gdzie będzie katechetą i przełożonym wspólnoty zakonnej.