W zbiorowej mogile na opuszczonym, zaniedbanym cmentarzu przy szpitalu psychiatrycznym w Lublińcu spoczywa – według oficjalnych szacunków – 194 dzieci. To ofiary makabrycznego „leczenia”, za pomocą którego naziści pod osłoną wojny wprowadzali swój plan likwidacji słabszych jednostek.
Rok 1939. Lubliniec jest małym, prowincjonalnym miasteczkiem, liczącym około 8 tys. mieszkańców. Może poszczycić się jednak sięgającą XIX w. tradycją wychowania i kształcenia dzieci i młodzieży, zwłaszcza tej „trudnej”, a także leczenia osób psychicznie chorych w rozległym kompleksie szpitali.
W trzecim tygodniu wojny kierownictwo lublinieckiego zakładu psychiatrycznego obejmuje dr Ernst Buchalik – 34-letni lekarz ze szpitala psychiatrycznego w Toszku, członek NSDAP, „katolik, mąż i ojciec”, jak wymownie przedstawia go jeden z artykułów historycznych w „Szkicach Lublinieckich”. W kolejnych latach setki dzieci, które trafią tam na kurację, staną się ofiarami przerażającego eksperymentu, choć to wyjątkowo łagodne określenie. Większość z nich już nigdy stamtąd nie wyjdzie – ani zdrowych, ani chorych… ani żywych.
Osobliwa selekcja
We wrześniu 1941 r. z Dolnego Śląska do Lublińca przybył pierwszy duży transport dzieci, dla których utworzono osobny oddział (wcześniej do szpitala przyjmowano tylko pojedyncze dzieci). Rok później założono Klinikę dla Dzieci z dwoma oddziałami. Pierwszy z nich – oddział A – mieścił się w zamku, gdzie dziś działają hotel i restauracja. Pacjenci w wieku od kilku miesięcy do 18 lat – z różnymi dysfunkcjami układu nerwowego i różnym stopniem upośledzenia umysłowego – byli tam poddawani najwyżej kilkutygodniowej obserwacji i selekcji. Ci, którzy wykazywali przesłanki do udanej terapii i podejmowania choćby prostych prac, czyli w przyszłości mogli być przydatni dla państwa niemieckiego, byli kierowani do innych placówek psychiatrycznych lub ośrodków wychowawczych. Natomiast pozostali, u których lekarze z różnych względów nie doszukali się (lub nie chcieli się doszukać) lepszych perspektyw na poprawę, trafiali do oddziału B w dawnym budynku folwarcznym.
To właśnie tam czekało na nich psychotropowe piekło. Jak tłumaczy dr Sebastian Ziółek, historyk i nauczyciel w Zespole Szkół nr 1 im. Adama Mickiewicza w Lublińcu, oprawcy nie kierowali się kryterium narodowościowym, bo na oddział B trafiały dzieci polskie, żydowskie, a także niemieckie, których było całkiem sporo. W selekcji pomagały natomiast wątpliwej wiarygodności testy na inteligencję w języku niemieckim, które zawierały pytania np. o datę i miejsce urodzin Adolfa Hitlera czy o to, kim jest pierwszy kanclerz Rzeszy Otto von Bismarck.
Dlatego wiele dzieci z polskich szkół, które nie zapewniały im takiej wiedzy, mogły trafić na oddział niesłusznie uznane za ułomne. Tym bardziej, że nie były w stanie pokonać bariery językowej Ponadto na etapie selekcji dzieci były poddawane pneumoencefalografii – badaniu wyjątkowo bolesnemu, bo polegającemu na spuszczeniu z mózgu części płynu mózgowo-rdzeniowego i zastąpieniu go powietrzem, dzięki czemu można było wykonać kontrastowe zdjęcie rentgenowskie. Przeprowadzano je, choć w tamtym czasie była już dostępna inna, całkowicie nieinwazyjna i bezbolesna metoda badania mózgu.
Luminal i „Mengele w spódnicy”
Trzeba zauważyć, że pacjenci byli kierowani do Lublińca w dobrej wierze – poza personelem nikt nie wiedział bowiem, co tak naprawdę dzieje się w szpitalnych murach. Dzieci przyjeżdżały tu z Górnego i Dolnego Śląska, a także z Zagłębia, Saksonii i innych rejonów III Rzeszy. Trafiały tu z zalecenia lekarzy albo z inicjatywy władz administracyjnych czy sądowych, a często nawet na wniosek samych rodziców.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się