Rozmowa ze świecką misjonarką Krystyną Surmą, która wkrótce wyjeżdża do pracy w Kenii.
Mira Fiutak: Kiedy po raz pierwszy pomyślała Pani, żeby swoje życie związać z misjami?
Krystyna Surma: Pierwsze pragnienia misyjne pojawiły się w szkole średniej, a może nawet wcześniej. Przypominam sobie spotkanie z podróżnikiem opowiadającym o Japonii; wtedy zaciekawił mnie świat. A potem bardzo wpłynął na mnie film „Misja”. Poczułam, że chcę iść w tym kierunku. W liceum te pragnienia narastały i dokładnie 10 lat temu wyjechałam na Ukrainę z ojcami oblatami, to było moje pierwsze doświadczenie misyjne. Pragnienie raz po raz dawało o sobie znać, ale było mi trudno je zweryfikować, bo w miejscu, gdzie żyłam, nie było wielu środowisk misyjnych. Na studia magisterskie pojechałam do Poznania. Miała na to wpływ Lednica, na której co roku wolontariusze posyłani są na misje. To dotknęło mojego serca. Wybór studiów nauczycielskich również był związany z myślą o misjach.
Czy na tej drodze były osoby, które utwierdzały Panią w tym pragnieniu?
W Poznaniu, jak co roku, organizowany był tydzień misyjny, w którym bardzo chciałam uczestniczyć. W programie było dużo wydarzeń, a mnie zawsze coś stawało na przeszkodzie. Pamiętam, jak szłam w sobotę do kościoła w parafii, przy której mieszkałam, smutna, że tak mi to wszystko uciekło. I wtedy okazało się, że właśnie tam był ostatni punkt tygodnia misyjnego.
A była to Msza w 101. rocznicę urodzin doktor Wandy Błeńskiej, wielkiej misjonarki i lekarki, która ponad 40 lat pracowała w Ugandzie, lecząc trędowatych. W tłumie zobaczyłam drobną, wyjątkową postać pani doktor. Spotkanie z nią tamtego wieczoru zapaliło we mnie misyjny zapał, dodało odwagi, aby działać i szukać misji. Kilka miesięcy później dowiedziałam się więcej o pani Błeńskiej oraz o możliwości odwiedzania jej w domu.
Jak zapamiętała Pani te spotkania?
Byłam pod ogromnym wrażeniem jej pogody ducha. Odpowiadała na nasze pytania cierpliwie. W kontakcie z nią tak wiele było pięknego milczenia, jakby zastanawiała się nad każdym słowem, które zaraz powie. I to milczenie nie wnosiło napięcia, wręcz przeciwnie, głęboki pokój. Pełna radości obdarzała nas swoim uśmiechem, ciepłym i troskliwym spojrzeniem. Mimo że byłyśmy obce, czułam się, jakbym była jej bliska. Mówiła o tym, aby być radosnym, żeby się dużo uśmiechać do ludzi, być życzliwym, aby nie pamiętać złego. Nie wiem, kiedy zrodziło się to pragnienie, czy w tamtą misyjną sobotę, czy na pierwszym spotkaniu, ale zapragnęłam, aby była moją patronką. Nigdy nie miałam odwagi o to zapytać wprost. Ostatnie nasze spotkanie było niezwykłe. Usiedliśmy przy łóżku bardzo słabej już pani doktor. Była wspólna modlitwa. Ona szeptem modliła się nawet w języku afrykańskim. Trwaliśmy tak przy niej. I wtedy kolega nieoczekiwanie zwrócił się do pani doktor z prośbą, aby się za mnie wstawiała do Boga i opiekowała się mną, gdy będzie w niebie. Pamiętam radosne oczy pani Błeńskiej i delikatne skinięcie głową. Potem pobłogosławiła każdego z nas. Wpierw zrobiła krzyżyk na czole, a potem, obejmując dwoma rękami głowę i lekko się unosząc, ucałowała. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że to nasze pożegnanie. Pani doktor odeszła trzy dni później.
Krystyna Surma ma 28 lat, pochodzi z Lublińca, studiowała na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. W 2013 r. była na miesięcznym wyjeździe misyjnym w Ugandzie. Po przygotowaniu w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie 9 czerwca w kościele św. Teresy Benedykty od Krzyża w Lublińcu-Steblowie została posłana na misje przez biskupa gliwickiego Jana Kopca. 6 lipca wylatuje na 2 lata do Kenii. Będzie pracowała w placówce sióstr orionistek w Laare, 219 km od Nairobi.
Cała rozmowa z misjonarką w najbliższym numerze „Gościa Gliwickiego” nr 25 na 24 czerwca.