Po 15 miesiącach na Camino Dariusz Brosig z Zabrza wrócił do domu. Przeszedł dokładnie 9628 kilometrów.
Wyszedł 18 kwietnia 2016 roku, a wrócił 15 lipca roku 2017. Wszystkie daty, miejsca, najważniejsze fakty ma zapisane w kilku notesach.
- W drodze nie liczy się dat, godzin, dopiero po stawianych w przewodniku pieczątkach orientowałem się, jaki mamy dzień - wspomina Dariusz Brosig. Jego książeczki pielgrzyma z pieczątkami wszystkich odwiedzonych miejsc po rozłożeniu zajmują cały stół. - Pilnowałem ich bardziej niż paszportu, bo to jest kawałek mojego życia. Cenniejsze niż złoto - mówi.
Na Camino był długodystansowcem. Kiedy opowiadał, jak długo idzie, był kiwanie głową z uznaniem i brawa. - Zawsze mówiłem wtedy, że jestem takim samym pielgrzymem jak oni, tylko jestem dłużej w drodze - dodaje.
Myślał o tej wyprawie od 5 lat. Jest górnikiem. Po przejściu na emeryturę postanowił pójść do Santiago de Compostela podziękować za bezpieczną pracę. Miał też powierzone intencje innych; wraz z kilometrami lista wydłużała się, bo dochodziły prośby tych, których spotykał w drodze.
Wybrał dłuższą trasę. Nie ograniczał go czas, więc po drodze zwiedzał ciekawe miejsca, muzea, klasztory. Do Santiago pokonał 4300 kilometrów. Planował jak wszyscy - pieszo tylko w jedną stronę, ale - jak sam mówi - plan to jedno, a droga pokazała swoje.
Drogę wyznaczają muszle i mapy Dariusz Brosig U grobu św. Jakuba stanął 4 października. Dotarł do ostatniego punktu, jakim jest Muxia oraz Finisterra i… poszedł dalej. - Zawsze marzyłem o Lourdes, więc zacząłem się zastanawiać. Do Santiago szedłem Camino Nord, to - pomyślałem - teraz pójdę Camino Frances - wspomina.
Za dwa miesiące był już w tym francuskim sanktuarium maryjnym. Stamtąd miał wracać, siostry znalazły mu już połączenia lotnicze z Polską. - Wtedy pomyślałem, że nie byłem na kanonizacji Ojca Świętego, a do Rzymu jest około 1500 kilometrów, to pójdę dalej - opowiada.
W Rzymie zdecydował, że idzie do Asyżu. Miał już bilet powrotny za ostatnie euro. Zadzwonił do Polski, że wraca. - Rano stanąłem na dworcu i patrzę. Tu autobus - tam Asyż. W końcu pomyślałem: będziesz głupi, jeśli tych 300 kilometrów nie pójdziesz. Nie wiem, jak, ale prowadź św. Franciszku - powiedział. Stamtąd szlakiem św. Antoniego na północ do Padwy, a potem kolejne cele, aż do Zabrza.
- Kiedy kończę etap, to czy mam nocleg, czy nie, najpierw idę do kościoła podziękować za drogę. A potem do informacji - mówi. - Na drodze mam dwie zasady. Dziękuję za to, co dostaję, i za to, czego nie mam. Jak lało i nie miałem dachu nad głową, mówiłem: "Św. Jakubie, dziękuję ci". Wiem, że tak ma być, pielgrzym od czasu do czasu musi zobaczyć, jak wygląda prawdziwe Camino - opowiada.
Muszelka przyczepiona do plecaka wiele sama załatwia. Szczególnie tam, gdzie Camino jest bardziej popularne niż u nas. W Niemczech zdarzyło mu się, że ktoś zatrzymał samochód, otworzył bagażnik pełen zakupów i poprosił go, żeby wziął sobie to, czego potrzebuje. Ktoś inny w deszczowy dzień zaprosił na taras na herbatę, jeszcze inny na nocleg do swojego domu. Czasem jednego dnia miał kilka zaproszeń na kolację. Dla równowagi bywało, że nie miał co jeść, kiedy na przykład były problemy z zakupami.
- Nie wiem, jak to jest, ale jak człowiek czegoś bardzo potrzebuje, to znajdzie to na drodze - mówi z przekonaniem. - Kiedyś w straszny upał marzyłem o wodzie i na środku drogi znajduję butelkę wody mineralnej. Zimną, jeszcze oszronioną, oryginalnie zamkniętą. Innym razem schodziłem z gór bardzo głodny, bo przez trzy dni nie miałem pieczywa. Wchodzę do wioski, pierwsze zabudowania, a na drodze rozsypane bułeczki. Świeże, pewnie komuś wypadły. Zaraz zrobiłem kanapki. Gdy miałem jakiś problem, to zawsze pytałem: "Św. Jakubie, co dalej?".
Więcej o tej drodze Dariusza Brosiga będzie można przeczytać w "Gościu Gliwickim" na 6 sierpnia.