- W pewnym momencie powiedziałam Witkowi: tylko Bóg może nam pomóc. I On wymyślił ten plan - mówi Ewa o punkcie zwrotnym w ich życiu.
Ewa i Wit Majnuszowie mieszkają dziś w Łączy. Poznali się na kursie języka niemieckiego. Tak naprawdę, to razem urywali się z niego na wagary. Wit działał w gliwickim Kinoteatrze X STG, a tam właśnie trwała Akademia Filmowa. Miał darmowe wejściówki, więc zamiast na niemiecki – chodzili do kina.
– W pewnym momencie kurs przerwano i bez wymiany „danych personalnych” z dnia na dzień straciliśmy kontakt – wspomina Wit. – Pieniądze za niedokończony kurs niemieckiego zainwestowałem w kurs żeglarski. Mocno związałem się ze SYC-em, jachtklubem, który miał siedzibę w akademikach politechniki. A tam mieszkali znajomi Ewy ze studiów. I kiedyś po prostu zderzyliśmy się w drzwiach. Wtedy już wziąłem numer telefonu! – opowiada.
Niewiele później pojechał na winobranie do Niemiec. Pamięta, że kupił kilka widokówek, wypisał do znajomych i jedna mu została. Pomyślał o niej. – W adresie napisałem tak: imię i nazwisko, numer telefonu z wewnętrznym, bo to był numer kolejowy, Pyskowice, Polska. I wysłałem. Wracam z winobrania, a w skrzynce list od Ewy. Dziękowała za pozdrowienia. Jak tak, to już nie popuściłem – śmieje się dzisiaj Wit. Mieli wspólne zainteresowania, jeździli na nartach. Były wypady w góry raz, drugi, potem coraz częściej. I tak się zaczęło.
Przyjechał i… mówił o Panu Bogu
W Łączy mieszkają od 15 lat. Ona pochodzi z Pyskowic. On mieszkał w Gliwicach, gdzie rodzice przeprowadzili się, kiedy ojciec dostał pracę na Politechnice Śląskiej. Z Łączy pochodzi jego ciocia, więc rodzice kupili tam działkę i własnym sumptem zaczęli budować dom. Ewa i Wit po ślubie zamieszkali z jej tatą w Pyskowicach. Po jego śmierci postanowili sprzedać to mieszkanie i dokończyć budowę domu w Łączy.
Początki były trudne, bo wprowadzili się do stanu surowego. Gotowa była tylko sypialnia. – Do znajomych jeździliśmy z praniem i żeby się wykąpać – wspominają. – Mieliśmy dużo zaprzyjaźnionych rodzin i one nam pomagały. Ale nie było łatwo. Byliśmy już sześć, siedem lat po ślubie, a żyliśmy w takich warunkach. Ale też cieszyliśmy się wtedy z każdej najdrobniejszej rzeczy – mówi Ewa.
Przełomem w ich życiu i w małżeństwie było poznanie Ruchu Focolari. A zaczęło się od rekolekcji koła Radia Maryja, gdzie spotkali redemptorystę o. Mirosława Grakowicza. – Byliśmy poszukujący. Widzieliśmy, że w naszym małżeństwie nie wszystko gra. W pewnym momencie, po jakiejś poważniejszej kłótni, powiedziałam Witkowi: tylko Bóg może nam pomóc. I to On wymyślił ten plan – Ewa jest o tym przekonana.
Wtedy też z poważnym rozpoznaniem nowotworowym Ewa z dnia na dzień trafiła do szpitala. Na chwilę świat jej się zawalił. Wit codziennie przyjeżdżał do niej do Zabrza. Diagnoza na szczęście nie potwierdziła się, ale po wyjściu ze szpitala czuła się jeszcze gorzej. Były święta, Boże Narodzenie. Wezwali pogotowie, nie pomogło. Wit zadzwonił wtedy do swojego przyjaciela ze szkolnych lat, który był fizjoterapeutą. – Przyjechał i… zaczął nam mówić o Panu Bogu. Po tym spotkaniu, następnego dnia, Ewa nie miała żadnych dolegliwości – wspomina.
– Nie pomógł w żaden medyczny sposób. Po prostu usiadł i opowiadał nam o Jezusie Chrystusie. Nigdy nie usłyszałam o Nim tyle, ile wtedy. Przez długie godziny słuchaliśmy i słuchaliśmy – dodaje, jeszcze dziś poruszona, Ewa. – Od tamtej pory nasze małżeństwo zaczęło się scalać. Jakby otrzymało jakiś fundament. Jakby ta nasza miłość małżeńska, kilka lat po ślubie, dostała nowego impulsu. To był piękny czas – opowiada.
Zrozumieliśmy, że to nasza droga
Mieli trzy zaprzyjaźnione małżeństwa, z którymi spotykali się raz w miesiącu i czytali razem Katechizm Kościoła Katolickiego. Jedna z tych par namówiła ich na tamte rekolekcje, gdzie poznali o. Grakowicza. On z kolei zaprosił ich na letnie rekolekcje do Lublina. – Tam byliśmy na naszym pierwszym Mariapoli – wspominają rekolekcje Ruchu Focolari. Po nich poważnie zaczęli się zastanawiać nad tą wspólnotą. Obydwoje, niezależnie od siebie, poczuli, że to jest coś dla nich. Ale małżeństwa z ich grupy związały się ze wspólnotą Mamre, więc mieli dylemat.
– W Lublinie Witek poznał Staszka. Po powrocie skontaktował się z nim i zostaliśmy zaproszeni do niego i jego rodziny do Katowic. Pamiętam jak dziś, upalny dzień, stoimy pod drzwiami Dobrotki i Staszka, już mamy nacisnąć dzwonek, a tu telefon. Dzwoni ojciec Mirosław. Spojrzeliśmy wtedy z Witkiem na siebie i w tamtej chwili, bez słów, zrozumieliśmy, że to jest dla nas. Że jesteśmy na właściwej drodze – mówi Ewa. – To był przełom dla naszego małżeństwa. I to pomogło nam w przejściu przez wszystkie trudy. Zaprosiliśmy Pana Boga do naszego życia, stał się dla nas najważniejszy i dzięki temu te ekstremalne sytuacje dzień po dniu bardzo zgodnie przeszliśmy – mówi o trwającym prawie cztery lata wykańczaniu domu.
Jeszcze zanim dokończyli dom, pomyśleli o potomstwie. W ich przypadku była to adopcja. – Nie mogliśmy mieć dzieci. Dwoje naszych dzieci jest w niebie. Umarły jeszcze w łonie – mówią. Decyzja o adopcji była dla nich oczywista. W podaniu, które złożyli w katolickim ośrodku adopcyjnym w Opolu, nie określili ani wieku, ani płci dziecka. A potem Ewa pomyślała, żeby od razu adoptować dwoje. I tak zaczęło się ich czekanie na dzieci.
Cały tekst w "Gościu Gliwickim" na 6 marca i w e-wydaniu.