Tu nie ma nudy

W niedzielę 28 lutego o 11.15 w kościele św. Anny w Zabrzu bp Jan Kopiec będzie przewodniczył Mszy św. w intencji Józefa Wloki.

Klaudia Cwołek: Jest Pan rekordzistą. 50 lat pracy w jednym miejscu, w tym samym kościele. Jak to się zaczęło?

Józef Wloka: W parafii św. Anny mieszkam od urodzenia, a ministrantem zostałem, gdy miałem 9 lat, w 1959 roku. Mieszkaliśmy z rodzicami najpierw przy ul. Dębowej, a potem Chojnickiego. Wtedy miałem dalej do kościoła niż teraz, a w niedzielę, tak jak inni ministranci, służyłem nawet dwa, trzy razy dziennie. To był czas przed Soborem Watykańskim II, gdy księża nie odprawiali Mszy bez ministranta. Pierwsza Msza była zawsze o szóstej rano. Przy bocznym ołtarzu o tej godzinie odprawiał ją ks. Herbert Hlubek, znany duszpasterz akademicki. Pamiętam, jak mu służyłem. W tamtym czasie kościelnym był Józef Suschek, ale w lutym 1966 roku z rodziną wyjechał do Niemiec, gdzie później został stałym diakonem. Wtedy pracę kościelnego zaproponował mi ks. proboszcz Franciszek Pieruszka. W zakrystii pracowała też służebniczka s. Fridberta, a pomagał Franciszek Piontek. Nie był na etacie, ale jego praca bardzo mi imponowała, podobało mi się, jak czyścił lichtarze i z namaszczeniem podchodził do szat i sprzętów liturgicznych. Ponieważ nie miałem skończonych 18 lat, na początku kościół otwierał Herbert Botor, który też później wyjechał do Niemiec.

Czym się Pan zasłużył, że w tak młodym wieku dostał tak odpowiedzialną pracę?

Służyłem na wszystkich Mszach i nabożeństwach. Dawniej na każdej niedzielnej Mszy było wystawienie i błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem. W związku z tym trzeba było podawać welon i pan Piontek mi to zlecał. Byłem wtedy jeszcze mały i musiałem go celnie rzucić na ramiona księdza. W ogóle służba przy ołtarzu bardzo mi się podobała.

Czyli cały dzień spędzał Pan w kościele i tak zostało.

Tak zostało. (śmiech)

Obecnie ma Pan już trzeciego proboszcza, siostry zakonne odeszły, ale chyba największą zmianą była posoborowa reforma liturgiczna?

Przed soborem ministranci musieli znać wszystkie odpowiedzi i modlitwy po łacinie. Ale po soborze zmiany w liturgii wprowadzane były u nas stopniowo i bardzo wolno. Ks. prałat Pieruszka wiele rzeczy zachowywał ze starej tradycji. Długo jeszcze było wystawienie Najświętszego Sakramentu w czasie Mszy w niedziele, święta i w pierwsze piątki miesiąca. Ołtarz soborowy, przy którym ksiądz stoi twarzą do ludzi, też u nas wprowadzono późno.

(...)

Zdarzają się Panu w kościele jakieś stresujące sytuacje?

Na początku mojej pracy, w 1965 roku, w naszej parafii była peregrynacja obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, który był u nas aż pięć dni. Kościół mieliśmy otwarty w dzień i w nocy. Było pełno ludzi i nagle zgasły świece z powodu podmuchu albo czegoś takiego. Bardzo się wtedy przejąłem, że na samym początku przydarzyła mi się taka wpadka. Podczas ostatnich świąt natomiast, na Mszy o 13.00, przy ołtarzu nie było wina. Nie wiem, jak to się stało, może zapomniałem wlać do ampułki. Ksiądz przez mikrofon mnie wzywał, a ja go nie słyszałem, bo byłem w drodze na chór zbierać kolektę. Jak wszedłem na górę, patrzę, a ludzie się śmieją, organista gra kolejną kolędę, i wszyscy czekają na to wino.

Cały wywiad w Gościu Gliwickim na 28 lutego i w e-wydaniu.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..