O. Tomasz Maniura OMI, przewodnik NINIWA Team, dwa dni po powrocie z Wysp Brytyjskich do Kokotka opowiada o wyprawie rowerowej "Radość Życia".
O. Tomasz Maniura OMI jest wieloletnim przewodnikiem grupy rowerowej NINIWA Team. W ciągu dziewięciu lat rowerzyści zajechali m.in. do Maroka, Jerozolimy, na Nordkapp i Syberię Szymon Zmarlicki /Foto Gość Jedno najlepsze i jedno najbardziej kryzysowe wspomnienie z wyprawy?
Dla mnie najlepszym wspomnieniem jest nocleg w Yorku na wschodnim wybrzeżu Anglii. Był wtedy bardzo zimny i deszczowy dzień, typowa angielska pogoda. O godzinie 13, kiedy nikt jeszcze nie myśli o noclegu, zrobiliśmy w markecie małe zakupy i gotowaliśmy obiad na butlach z gazem. Utworzyliśmy całe obozowisko pod jakimś daszkiem.
W pewnym momencie podeszła do nas młoda Angielka, miała może 30 lat. Zupełnie nas nie znała, nie miała żadnych polskich korzeni, nie potrafiła powiedzieć słowa po polsku. Choć był środek dnia, powiedziała, że pada i zaprasza nas na nocleg, bo ma duży dom. Normalnie powinniśmy dalej jechać, ale w takiej sytuacji grzechem byłoby odmówić, bo nie można przynosić wstydu, kiedy ktoś daje dary, a nie przyjmuje się ich.
Poszliśmy tam, dom rzeczywiście okazał się bardzo duży i elegancki, było w nim kilka toalet. Właścicielka pokazała nam cały dom, zapoznała z dwójką swoich dzieci i wyjaśniła, że jej mąż jest w pracy. Zostawiła nam do dyspozycji wszystkie pomieszczenia i pojechała na zakupy. Po dwóch godzinach przywiozła sporo produktów i wieczorem zrobiła ciepłą kolację. Z jej strony nie było żadnych oczekiwań, mieliśmy zupełną wolność i nie czuliśmy się intruzami. Nie wiem, jak ona to zrobiła, bo usługiwała nam z taką godnością i szacunkiem, że nie odczuwaliśmy w tym żadnej litości. Około godz. 20 wrócił z pracy jej mąż, który dotąd nic nie wiedział o naszym przyjeździe. Kiedy nas zobaczył, powiedział tylko, że to już nie pierwszy raz (śmiech).
A najbardziej kryzysowe? Trudno wskazać jeden taki moment. Wiadomo, że czasami doskwiera chłód czy zmęczenie. Ale największym wyzwaniem było prowadzenie wyprawy, bo kiedy czuję, że ktoś nie chce słuchać poleceń, że brakuje posłuszeństwa i jedności, to wiem, że taka grupa może się szybko rozsypać, i jest to dla mnie trudne.
Szczęśliwie nie było wiele takich momentów. Trochę szemrania zawsze musi się pojawić, bo byłoby to nienaturalne, gdyby wszyscy zawsze byli idealnie podporządkowani, a sami święci ludzie w wyprawie nie jadą.
Jeden dzień okrzyknęliście „Dniem Bez Spiny”. Czy było to podyktowane jakąś negatywną sytuacją w grupie?
Nie, raczej podejściem niektórych osób, szczególnie nowych uczestników, którzy ciągle chcieli wiedzieć, ile przejedziemy kilometrów, gdzie będziemy spać, na której przerwie będzie Msza… A tego nie da się zaplanować, bo nie wiadomo, czy na kolejnym dystansie ktoś nie złapie gumy, czy nie będziemy jechali pod górkę lub pod wiatr.
Powiedziałem, żeby zupełnie odpuścili i wyluzowali się, bez żadnej spiny. Pan Jezus właśnie tego uczył, żeby dać się poprowadzić. Dlatego czasami warto ogłosić mocniejsze hasło, żeby wyakcentować wartość dystansu do życia. To tak samo, jakby człowiek chciał wszystko wiedzieć - kiedy będzie chory, kiedy umrze…Trzeba otworzyć się i przyjmować to, co jest.
Tego dnia jeździliśmy akurat po Irlandii. Po niedzieli chyba trochę za bardzo wypoczęliśmy, choć niektórzy mówią, że to już kryzys wieku średniego. W poniedziałek oddaliśmy cały dzień dziewczynom. Nie tylko prowadzenie, ale i rządzenie. Ja oddałem gwizdek, Filip (nawigator podczas całej wyprawy - przyp. red.) oddał GPS-a…
Dziewczyny decydowały o tym, kiedy będzie Msza, gdzie będziemy spać i w ogóle w którą stronę pojedziemy. To wszystko było zupełnie nieważne. Powiedzieliśmy, że gdziekolwiek pojedziemy, to i tak to potem naprawimy (śmiech). W rezultacie ten dzień zaowocował naprawdę niezwykłymi emocjami!