O. Tomasz Maniura OMI, przewodnik NINIWA Team, dwa dni po powrocie z Wysp Brytyjskich do Kokotka opowiada o wyprawie rowerowej "Radość Życia".
Rowerzyści NINIWA Team podrzucają ojca lidera nad tortem z logo wyprawy "Radość Życia" podczas powitania w Kokotku. „Hardkołowcy” przez sześć tygodni pedałowali po Wyspach Brytyjskich w intencji rządzących światem, aby w swojej pracy pozostawali zawsze pełni szacunku dla ludzkiego życia. W tym czasie przejechali ponad 5 tys. kilometrów Szymon Zmarlicki /Foto Gość Jak przebiegała integracja tak dużej grupy? Część z uczestników jechała w wyprawie po raz pierwszy, w dodatku poruszaliście się w dwóch, czasem trzech kolumnach. Udało się zbudować jedność?
Wszystko jest możliwe! To kwestia otwartości, bo tak naprawdę im więcej ludzi, tym więcej życia i chodzi tylko o to, by nie zamykać się na siebie nawzajem.
Ale do tego muszą być zorganizowane możliwości rozmawiania ze sobą, bo inaczej nie będzie jedności w naszych domach i rodzinach ani na wyprawie.
Moja rola jest taka, żeby stworzyć uczestnikom rytm rozmowy. Podróżujemy w kilku grupach, ale obok siebie, w odległości około 200 metrów. Zawsze zatrzymujemy się na przerwę i kończymy ją razem. Na początek i koniec każdego postoju zbieramy się w kółku i przekazujemy sobie wszystkie informacje. Ja podaję ogłoszenia, ktoś inny chce się czymś podzielić… Dzięki temu mamy bardzo dobry kontakt, bo każdy może się wypowiedzieć i reszta to usłyszy.
To buduje wspólnotę, bo mówiąc, wyrażam cząstkę siebie. Dzielę się tym, co mam w sercu i w głowie. Tak żyjemy w ciągu tygodnia, natomiast podczas niedzielnego odpoczynku mamy długie, często ponaddwugodzinne spotkanie podsumowujące cały tydzień, na którym każdy może podzielić się swoimi przemyśleniami i wrażeniami. Opowiadamy, jak jechało się fizycznie, a jak duchowo, co lepiej byłoby zmienić… Dzięki temu jest jedność.
Jak przebiegały spotkania z Polakami, którym nieśliście „Radość Życia”?
Tegoroczna wyprawa była odwiedzinami naszych rodaków. Było bardzo dużo i bardzo różnych spotkań. Bywały przelotne, na przykład w sklepie, ale i długie rozmowy, podczas których Polacy opowiadali, dlaczego wyjechali, jak żyje im się na emigracji i czy chcą wrócić do ojczyzny.
Naszym nastawieniem było to, żeby nieść radość. Nie chcieliśmy epatować jakimś przesłaniem, bo gdybyśmy powiedzieli „Wracajcie do Polski!”, to byłyby puste słowa. Nie od nas to zależy, ale od sytuacji politycznej, gospodarczej, a często i rodzinnej tych ludzi. Najczęściej Polacy są zmuszeni wyjechać, by utrzymać rodzinę, ale niekiedy uciekają, bo nie poradzili sobie tutaj ze swoim życiem i z innymi ludźmi.
Wspólnym mianownikiem tych wszystkich spotkań miała być radość, bo ona pociąga! Zupełnie naturalnie, bez żadnej sztuczności pokazywaliśmy, że cieszymy się, że żyjemy, stąd nazwa wyprawy. Wcale nie musieliśmy żyć, bo życie zostało nam dane zupełnie bezinteresownie. Nikt nie zatrzymał nas przez aborcję, ale też nikt nie poprosił Boga o życie i nie zapracował na nie, bo ono jest darem.
Spotkania z rodakami były pełne wzruszeń i często pojawiały się łzy radości. W niedzielę zwykle zatrzymywaliśmy się przy Polskich Misjach Katolickich, gdzie na Mszę przychodziło nawet kilkuset Polaków. Kiedy się tam pojawialiśmy, miejscowi księża często prosili, żebym przewodniczył Eucharystii i powiedział kazanie. Opowiadałem o naszej wyprawie, prosiłem też, by robili to pozostali uczestnicy. Ludzie płakali i byli zaskoczeni naszą obecnością, że tylu młodych Polaków przyjechało na rowerach z takim przesłaniem, pełni radości, że żyją.
W tym przesłaniu mocno zaakcentowaliście właśnie radość, ale jechaliście w intencji rządzących państwami, by zawsze byli pełni szacunku dla ludzkiego życia. Gdzie ten element przejawiał się w wyprawowej codzienności?
Codziennie uczestniczyliśmy w Eucharystii i modliliśmy się, by prawo do życia było respektowane od poczęcia aż po naturalną śmierć. Ofiarowaliśmy cały nasz trud, który mimo dobrych warunków był bardzo duży, bo jednak nigdy nie byliśmy pewni, czy będziemy mieli gdzie przenocować.
Wewnętrznie doskonale wiedzieliśmy, że Pan Bóg nas prowadzi - i to dawało nam poczucie bezpieczeństwa, ale wysiłek był spory. Wstawaliśmy rano i obojętnie, czy było ciepło, zimno czy padał deszcz, trzeba było przejechać nawet przez góry przynajmniej te 150 kilometrów każdego dnia.