Mieszkam w dużej parafii i kolęda jeszcze do mnie nie dotarła. Myślałam, że nie będę już zajmować się dyżurnym o tej porze tematem, ale ponieważ na czas tzw. wizyty duszpasterskiej życie w Kościele jakby się zawieszało, więc…
Zanim dotrze do mnie ksiądz z ministrantami (o ich trudzie mówi się zazwyczaj mniej), chcę wyrazić mój podziw, że jeszcze dają radę. Od świąt minął już prawie miesiąc, na dworze zimno, grypa szaleje, a oni chodzą. Dzień w dzień. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby było tak, jak w tym dowcipie z życia wziętym. Zmęczony ksiądz przed kolejnymi drzwiami w bloku staje i wzdycha: „Dzięki, że zamknięte”!
Gdzie mowa o kolędzie tam też często wraca kwestia tzw. ofiary. W naszej diecezji mamy trochę zamętu z powodu wprowadzonej przed laty zasady nieprzyjmowania ofiar w domach, a składania ich później w kościele. Czas pokazał, że zwyczaj nie wszędzie się przyjął i to pewnie z różnych powodów. Można by więc o tym dyskutować, może jakoś uporządkować? Póki co jest, jak jest. Dla mnie najważniejsze, że mamy wolność wyboru. Kto chce dać ofiarę w domu lub w kościele (albo tu i tam), to daje, a kto nie chce lub nie ma – nie daje. Kościół to nie fiskus, nikt nikogo ścigać nie będzie. Przyjęcie księdza też zresztą obowiązkowe nie jest. Wystarczy więc zachować się zgodnie z własnym przekonaniem i możliwościami. Przynosi to tę psychologiczną korzyść, że nie ma potem jak narzekać na takie czy inne rozwiązanie.