Każde wystąpienie zaczyna zawsze tak samo: „Mam na imię Kazimierz, jestem alkoholikiem”...
Przestał pić 26 listopada 1992 roku o godz. 17. Nie miał żadnego cudownego olśnienia. Na stole leżało ostatnie 100 tys. zł, akurat na pół litra. – Nie byłem jednak w stanie iść do sklepu, aby je kupić. Latałem po sąsiadach, wszędzie widziałem ludzi, którzy chcieli mnie zabić. Wężem od pralki „dzwoniłem” do Toszka, aby mnie zabrali na detoks – wspomina ostatni dzień picia. Na odwyku znalazł się następnego dnia. Był to któryś z kolei detoks, tym razem ostatni.
Kochane dziecko
Urodził się w Chorzowie. – Pochodzę z biednej, ale porządnej i pobożnej rodziny. Mama Agnieszka nie piła wcale, ojciec okazyjnie. W szkole najlepszy, długie lata wzorowy ministrant w parafii św. Barbary. Nikt nie rodzi się alkoholikiem, nim się człowiek staje – opowiada. Pierwszy raz upił się do nieprzytomności, gdy z wyróżnieniem ukończył szkołę zawodową i dostał podwójne stypendium. Potem technikum, ślub, studia w Katowicach, najpierw został inżynierem, potem magistrem.
– Wtedy piłem ot, tak sobie, można powiedzieć „jak każdy” – opowiada Kazimierz Speczyk. Przerwę w piciu miał po żółtaczce. Gdy rozpoczął pracę w kopalni jako nadsztygar, był cenionym i szanowanym pracownikiem. – Nie piłem, bo nie mogłem, byłem więc dyspozycyjny. Za innych brałem dyżury, miałem fajne życie i niczego mi nie brakowało – wspomina. Po siedmiu latach zaczął pić alkohol od lizania wiśniaka na rumie. Wkrótce stoczył się na dno.
„Śmiertelna” miłość
Mówi, że gdy człowiek zakocha się w alkoholu, to jest to miłość „śmiertelna”. – Albo aż do śmierci, albo do momentu, gdy Bóg poda ci rękę. Innej drogi nie ma – przekonuje Kazimierz. Jego życie posypało się zupełnie. Rozwód, drugi ślub, kolejny rozwód. – Wróciłem do mamy, a ona winę za moje picie wzięła na siebie. Ja piłem, ona mnie usprawiedliwiała w pracy, broniła, dawała pieniądze, prała, gotowała, płaciła taksówkarzom, gdy odwozili mnie nieprzytomnego, itd. Alkoholik potrzebuje komfortu picia, a ja miałem go dzięki mamie – wspomina. Po jej śmierci została mu tylko jego skromna renta i niewielkie dodatki z patentów. – Powoli sprzedawałem wszystko, nawet ślubne obrączki moich rodziców. Mogę powiedzieć, że znalazłem się na samym dnie, skąd podniósł mnie Pan Bóg – wraca pamięcią do wydarzeń sprzed 20 lat.
Delegacja od Boga
– Pierwszy raz znalazłem się w Toszku w Wielki Piątek i powiązany pasami leżałem aż do Wielkiej Soboty. Po wyjściu zapiłem po czterech dnia. Kolejny raz „delegację” do Toszka dostałem od Boga znowu w piątek, 27 listopada 1992 roku. Byłem tam 91 dni, po wyjściu nie miałem w ustach ani kropli alkoholu – wspomina. Jako trzeźwy alkoholik pomaga innym. Gdy przestał pić, kluby AA dopiero w Polsce raczkowały. Ludzi się krępowali, na spotkania jeździli do sąsiednich miast. – W Zabrzu była tylko jedna grupa AA „Górnik”, przy kościele św. Józefa, ale ja sam jeździłem do Gliwic, do parafii św. Antoniego. Gdy przełamałem wstyd, a alkoholizm coraz więcej ludzi zaczęło traktować jako chorobę, zakładałem kolejne kluby – wspomina. Dziś dzięki niemu prężnie działa w Zabrzu Klub Abstynenta „Nowe życie”, który ma cztery punkty dzielnicowe oraz 14 grup AA. W jubileuszowym 2000 roku założył stowarzyszenie „Żyj i daj żyć”, pomagające trzeźwiejącym alkoholikom w adaptacji do nowego życia; stowarzyszenie ma już dwie filie. – Jest komfort do picia, ale w Zabrzu jest też komfort do niepicia. Każdy może wybrać, co chce – mówi Kazimierz Speczyk. Trudno policzyć ludzi, którym pomógł w wyjściu z alkoholizmu. Jego telefony dzwonią cały czas, czy to w MOPS-sie, gdzie pracuje na pół etatu, czy jego dwie komórki. – Laryngolog zakazuje mi mówić, mam zniszczone gardło. Ale jak tu nie mówić, gdy tyle spraw do załatwienia – denerwuje się kolejnym telefonem, bo ktoś zawalił przy odbiorze kontenera na śmieci. Od 20 lat Kazimierz Speczyk nie opuścił ani jednej Mszy. Każdy dzień rano idzie do kościoła, czasem jest na dwóch, nieraz na trzech Mszach. – Trzeźwe życie dał mi Pan Bóg. Mówię o tym wszystkim. Więc jestem Mu wdzięczny i pomagam innym – podsumowuje to, co teraz robi.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się