Każde wystąpienie zaczyna zawsze tak samo: „Mam na imię Kazimierz, jestem alkoholikiem”. W Zabrzu jest postacią charyzmatyczną. 28 listopada o godz. 15.30 w kościele św. Macieja, obchodził 20. rocznicę trzeźwego życia, a okolicznościowe spotkanie odbyło się w Ośrodku Kultury „Gwarek” w Zabrzu-Biskupicach.
Pić przestał 26 listopada 1992 roku o godz. 17. Nie miał żadnego cudownego olśnienia. Na stole leżało ostatnie 100 tys. zł, akurat na pół litra. – Ale nie byłem w stanie iść do sklepu, aby je kupić. Latałem po sąsiadach i wężem od pralki „dzwoniłem” do Toszka, aby mnie zabrali na detoks – wspomina ostatni dzień picia. Na odwyku znalazł się następnego dnia. Był to któryś z kolei detoks, tym razem ostatni.
Urodził się w Chorzowie. – Pochodzę z biednej, ale porządnej i pobożnej rodziny. Mama Agnieszka nie piła wcale, ojciec okazyjnie. W szkole najlepszy, długie lata wzorowy ministrant w parafii św. Barbary. Nikt nie rodzi się alkoholikiem, nim się człowiek staje – opowiada. Pierwszy raz upił się do nieprzytomności, gdy z wyróżnieniem ukończył szkołę zawodową i dostał podwójne stypendium.
Potem technikum, ślub, studia w Katowicach, najpierw został inżynierem, potem magistrem. – Wtedy piłem ot tak sobie, można powiedzieć jak każdy – opowiada Kazimierz Speczyk. Gdy rozpoczął pracę na kopalni jak nadsztygar, był cenionym i szanowanym pracownikiem. – Nie piłem, więc byłem dyspozycyjny. Za innych brałem dyżury, lubił mnie dyrektor, miałem fajne życie. Nie brakowało mi niczego – wspomina. Wkrótce stoczył się na dno.
Mówi, że gdy człowiek zakocha się w alkoholu, to jest to miłość „śmiertelna”. – Aż do śmierci, albo do momentu, gdy Bóg poda ci rękę. Innej drogi nie ma – przekonuje Kazimierz.
Jego życie posypało się zupełnie. Rozwód, drugi ślub, kolejny rozwód. Po śmierci mamy została mu tylko jego skromna renta i niewielkie dodatki z patentów. – Powoli sprzedawałem wszystko, nawet ślubne obrączki moich rodziców. Mogę powiedzieć, że znalazłem się na samym dnie, skąd podniósł mnie Pan Bóg – wraca pamięcią do wydarzeń sprzed 20 lat.
- Pierwszy raz znalazłem się w Toszku w Wielki Piątek i powiązany pasami leżałem aż do Wielkiej Soboty. Po wyjściu zapiłem po czterech dnia. Kolejny raz „delegację” do Toszka dostałem od Boga znowu w piątek 27 listopada 1992 roku. Byłem tam 91 dni, po wyjściu nie maiłem w ustach ani kropli alkoholu – wspomina.
Jako trzeźwy alkoholik pomaga innym. Gdy przestał pić kluby AA były czymś wstydliwym. Ludzi się krępowali, na spotkania jeździli do sąsiednich miast. Dziś w Zabrzu, dzięki niemu, działa Klub Abstynenta „Nowe życie”, który ma cztery punkty dzielnicowe oraz 14 grup AA. W jubileuszowym 2000 roku założył stowarzyszenie „Żyj i daj żyć” pomagające trzeźwiejącym alkoholikom w adaptacji do nowego życia; stowarzyszenie ma już dwie file. – Jest komfort do picia, ale w Zabrzu jest też komfort do niepicia. Każdy może wybrać, co chce – mówi Kazimierz Speczyk. Trudno policzyć ludzi, którym pomógł w wyjściu z alkoholizmu. Jego telefony dzwonią cały czas, a laryngolog zakazuje mu mówić – Mam zniszczone gardło. Ale jak tu nie mówić, gdy tyle spraw do załatwienia – denerwuje się kolejnym telefonem, bo ktoś zawalił przy odbiorze kontenera na śmieci.
Od 20 Kazimierz Speczyk lat nie opuścił ani jednej Mszy. Każdy dzień rano idzie do kościoła, czasem jest na dwóch, nieraz na trzech Mszach. – Trzeźwe życie dał mi Pan Bóg. Mówię o tym wszystkim. Więc jestem Mu wdzięczny i pomagam innym – podsumowuje to, co teraz robi.