Misje. O wezwaniu dającym szczęście, duchu apostolskim i zgubionych długopisach w rozmowie z Klaudią Cwołek opowiada s. Leoncja Firszt, misjonarka w Kamerunie.
Klaudia Cwołek: Które pragnienie Siostry było pierwsze – wyjazd na misje czy wstąpienie do Karmelu?
S. Leoncja Firszt: – Na pewno wstąpienie do Karmelu. Moje powołanie zakonne poprzedzało głębokie pragnienie modlitwy. Przy początkowym braku rozeznania, gdzie mogłabym je realizować, uczestniczyłam w różnych grupach modlitewnych. Później poznałam Karmelitanki Dzieciątka Jezus i pojechałam do Czernej na rekolekcje. Tam po raz pierwszy wewnętrznie odczułam wezwanie, że to moje miejsce. Ono przyszło z zewnątrz i było bardzo mocne. Ponieważ lubiłam mieć dystans do życia, myślałam sobie, że to przejdzie, że to jakaś fascynacja klimatem miejsca. Miałam swoje plany życiowe, bo chciałam studiować pedagogikę, myślałam też o założeniu rodziny. No więc czekałam, co czas pokaże. Jednak to wewnętrzne przynaglenie nie chciało przejść. Zaczęłam rozumieć, że jeżeli chcę być szczęśliwa, to właśnie w tym miejscu. Kiedy przyszedł czas matury, byłam już pewna.
A co z misjami?
– Gdy byłam w nowicjacie, miałyśmy spotkania z naszymi siostrami, które pracują na misjach. Zafascynowała mnie ich praca. Z natury, obok pragnienia modlitwy, czuję także ducha apostolskiego. A fakt, że na misjach możemy się dzielić wiarą i miłością z ludźmi, którzy jeszcze nie znają Dobrej Nowiny, był tajemnicą, która mnie zawsze pociągała. Stanęłam więc przed kolejnym wyzwaniem i problemem. Bo to wszystko działo się wtedy, gdy mój brat opuszczał dom i wstępował do karmelitów bosych. Wiedziałam, że informacja o wyjeździe na misje w tym momencie mogłaby być dla naszych rodziców zbyt trudna. Konkretną decyzję pomógł mi podjąć wyjazd rodziców za granicę. Nie widzieliśmy się dwa lata i wtedy stało się dla mnie jasne, że można to przeżyć. Po ich powrocie do kraju powiedziałam, jakie mam plany. Rodzice zawsze mieli dojrzałe podejście do naszego powołania, powtarzali nam, że nie jesteśmy ich własnością i że ich szczęściem jest to, że my jesteśmy szczęśliwi. Czy wybierając misje, od razu Siostra myślała o Kamerunie, czy może też o innych miejscach? – Nasze zgromadzenie na misjach pracuje w trzech państwach afrykańskich: Burundi, Rwandzie i właśnie od niedawna w Kamerunie. Do wyjazdu przygotowywałam się jeszcze z dwiema siostrami, które są pielęgniarkami. Ja jedna byłam zaangażowana wcześniej w pracę duszpasterską, pracowałam m.in. przez siedem lat jako katechetka w Kroczycach. Zostałyśmy tak podzielone, że one pojechały do Burundii, a ja do Kamerunu, do strefy francuskojęzycznej. Nasza misja znajduje się w małym miasteczku Dimako.
Jak wygląda Wasza misja?
– Kiedy w 2003 roku nasze siostry z Polski przyjechały do Dimako, otrzymały drewniany dom po siostrach spirytynkach (Siostrach Misjonarkach od Ducha Świętego – przyp. red.). Później dołączyły do nich dwie Afrykanki – Kongijka i Burundka. W 2006 roku dojechałam ja, potem skład się jeszcze trochę zmienił. Prowadzimy ośrodek zdrowia, przedszkole i katolicką szkołę podstawową dla 150 uczniów, nie tylko katolików. Jedna z sióstr zajmuje się duszpasterstwem w okolicy i pracuje w sekretariacie diecezji. P
odczas pobytu w Polsce odwiedza Siostra różne miejsca i opowiada o warunkach, w jakich uczą się dzieci w Kamerunie. Z czym są największe trudności?
– Warunków, jakie są w szkole afrykańskiej, w żaden sposób nie można porównać do tego, co mamy w Polsce. Przede wszystkim tam klasy są bardzo liczne. Na poziomie szkoły podstawowej jedna mieści około 100 uczniów, w szkole średniej jest ich ponad 150. Klimat jest gorący i wilgotny, trudny dla wszystkich. Brakuje też pomocy naukowych. Przekaz jest przede wszystkim ustny. Nauczyciele opowiadają, dzieci uczą się wiele na pamięć. Często brakuje podstawowych rzeczy, jak długopis, zeszyt czy książka.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się