Teraz wszy mają mnie

Przemysław Kucharczak

publikacja 03.03.2016 00:00

Alojzy Widera z Sośnicy tak wychudł, że dało się policzyć wszystkie jego żebra. Było mu już obojętne, czy żyje, czy umiera. Z tego poczucia rezygnacji wyrwała go pewna kartka.

Teraz wszy mają mnie Przemysław Kucharczak /Foto Gość

Sowieci wywieźli Alojzego wraz z innymi śląskimi górnikami z podgliwickiej Sośnicy do Donbasu. Oprócz wyczerpującej szychty w tamtejszej kopalni przez cztery godziny dziennie pracowali jeszcze na placu drzewnym, a w dni wolne – w obozie. Dostawali mało żywności. „Moi koledzy padali wokół jak muchy, na zawsze uwolnieni od głodu” – zapisał później.

Z Sośnicy do Donbasu

Nie dostali ubrań na zmianę. „Tak jak pracowaliśmy, czarni jak węgiel, musieliśmy kłaść się spać, zwierzęta miały lepiej niż my w obozie (...). To straszne opisać, jak grzebano zmarłych kolegów (...). Zmarłego wrzucano nagiego do głębokiej na pół metra dziury i przysypywano ziemią. Co nie mieściło się w dziurze, odrąbywano szpadlem” – wspominał.

Alojzy wyglądał już i czuł się jak cień. Do czasu, gdy w Wigilię 1946 r., po prawie dwóch latach od wywózki ze Śląska, dostał pierwszą kartkę z domu. „Jakaż radość, największa radość mojego życia, kiedy okazało się, że dostałem kartkę z domu od mojej Hildy” – zapisał później. – „Znowu mogłem żyć, znowu poczułem się człowiekiem” – dodał.

Alojzy wrócił do Sośnicy po czterech latach. Jego wspomnienia znalazły się w przejmującej, wydanej przez katowicki IPN, książce „Wywieziono nas bydlęcymi wagonami. Relacje deportowanych z Górnego Śląska do Związku Sowieckiego w 1945 roku”. Można tu przeczytać 46 relacji z wywózki: protokoły z przesłuchań w IPN, wspomnienia, dzienniki wywiezionych. Są też niedawno nagrane opowieści żyjących do dziś Ślązaków, którzy przeżyli wywózkę.

Według historyków IPN Sowieci wywieźli do niewolniczej pracy na Wschodzie około 50 tys. Górnoślązaków. Z tej części regionu, który należał przed wojną do Niemiec, wywozili wszystkich mężczyzn w wieku produkcyjnym. Ze Śląska polskiego – w ramach operacji „czyszczenia tyłów” – wybierali niektórych.

Czemu nie uciekali?

Internowani i aresztowani Ślązacy często mieli możliwość ucieczki w pierwszych dniach po zatrzymaniu, kiedy byli jeszcze słabo pilnowani. „Gorole” w takiej sytuacji w większości zachowaliby się rozsądniej: daliby nogę. Dlaczego spośród „Hanysów” mało kto uciekał? Fantastyczną odpowiedź, w której słychać echa wychowania pokoleń Ślązaków w państwie pruskim, daje żyjący do dziś w Sternalicach pod Olesnem Alojzy Hadam. Kiedy Sowieci kazali stawić się mężczyznom „do pracy”, jego matka powiedziała: „Jeder Befehl ist heilig”, czyli: „Każdy rozkaz jest święty”. Pan Alojzy komentuje to w książce: „Tak my byli nauczeni, od młodości trzeba słuchać przełożonych”.

Przez całą drogę z Olesna do Kluczborka tłumu Ślązaków pilnował zaledwie jeden sowiecki żołnierz, który obok nich, jak mówi Alojzy, „rajtowoł” – czyli jechał konno. A z Kluczborka powieziono ich do Pyskowic w wagonach, które nie były zamknięte. Starsi Ślązacy ciągle powtarzali jednak, żeby nie uciekać. Dopiero po kolejnych trzech dniach, spędzonych przez Ślązaków bezczynnie na bocznicy kolejowej w Pyskowicach, otoczyli ich Sowieci z karabinami. Odtąd ucieczka rzeczywiście stała się już bardzo ryzykowna.

Miał szczęście: przeżył i wrócił

Ślązacy w obozach Donbasu, Syberii czy Kazachstanu zwykle nie dostawali mydła ani do umycia się, ani do wyprania ubrań. W tych warunkach plagą były wszy i pluskwy. „Dotąd to ja miałem wszy, teraz wszy mają mnie” – zanotował 10 maja 1945 roku, po dwóch miesiącach w obozie pod Krzywym Rogiem, Ludwik Polok z Mikulczyc, dzisiejszej dzielnicy Zabrza. Nie stracił śląskiego poczucia humoru nawet w Donbasie. Miał szczęście: przeżył i wrócił do swoich Mikulczyc. Ciała wielu jego sąsiadów pozostały w stepie.

Śpiew i płacz w Pyskowicach

Żyjący do dziś Wiktor Kik z Sierakowa pod Lublińcem wspomina w książce wyjazd na Wschód, który nastąpił na początku marca 1945 roku. Sowieci stłoczyli mężczyzn w wagonach na stacji w Pyskowicach. – „Jak nas do wagonów załadowali, to było w nich ciemno, nie było światła, palca nie było widać i wszyscy zaczli śpiewać »Serdeczna Matko«, ale nie skończyli ze względu na to, że płakali jak małe dzieci”.

Wiktor Kik miał w czasie wywózki 18 lat. Wrócił po przeszło roku. Kiedy szedł przez pastwisko do domu, z okna zobaczyła go najmłodsza, dziewięcioletnia siostra, która wcześniej często powtarzała, że chciałaby go przywitać jako pierwsza. Wybiegła mu naprzeciw i rzuciła mu się na szyję.

Wraz z książką pełną relacji katowicki IPN wydał też drugą, naukową pozycję na ten temat: „Deportacje do Związku Sowieckiego z ziem polskich w latach 1944–1945”.