Tu nie ma nudy

Gość Gliwicki 09/2016

publikacja 25.02.2016 00:00

50 lat pracy. O codziennej drodze do kościoła, zmianach w liturgii i niespodziankach przy ołtarzu z Józefem Wloką, kościelnym w parafii św. Anny w Zabrzu, rozmawia Klaudia Cwołek

– Bez kościoła bym nie przeżył – mówi Józef Wloka – Bez kościoła bym nie przeżył – mówi Józef Wloka
Klaudia Cwołek /Foto Gość

Klaudia Cwołek: Jest Pan rekordzistą. 50 lat pracy w jednym miejscu, w tym samym kościele. Jak to się zaczęło?

Józef Wloka: W parafii św. Anny mieszkam od urodzenia, a ministrantem zostałem, gdy miałem 9 lat, w 1959 roku. Mieszkaliśmy z rodzicami najpierw przy ul. Dębowej, a potem Chojnickiego. Wtedy miałem dalej do kościoła niż teraz, a w niedzielę, tak jak inni ministranci, służyłem nawet dwa, trzy razy dziennie. To był czas przed Soborem Watykańskim II, gdy księża nie odprawiali Mszy bez ministranta. Pierwsza Msza była zawsze o szóstej rano. Przy bocznym ołtarzu o tej godzinie odprawiał ją ks. Herbert Hlubek, znany duszpasterz akademicki. Pamiętam, jak mu służyłem. W tamtym czasie kościelnym był Józef Suschek, ale w lutym 1966 roku z rodziną wyjechał do Niemiec, gdzie później został stałym diakonem. Wtedy pracę kościelnego zaproponował mi ks. proboszcz Franciszek Pieruszka. W zakrystii pracowała też służebniczka s. Fridberta, a pomagał Franciszek Piontek. Nie był na etacie, ale jego praca bardzo mi imponowała, podobało mi się, jak czyścił lichtarze i z namaszczeniem podchodził do szat i sprzętów liturgicznych. Ponieważ nie miałem skończonych 18 lat, na początku kościół otwierał Herbert Botor, który też później wyjechał do Niemiec.

Czym się Pan zasłużył, że w tak młodym wieku dostał tak odpowiedzialną pracę?

Służyłem na wszystkich Mszach i nabożeństwach. Dawniej na każdej niedzielnej Mszy było wystawienie i błogosławieństwo Najświętszym Sakramentem. W związku z tym trzeba było podawać welon i pan Piontek mi to zlecał. Byłem wtedy jeszcze mały i musiałem go celnie rzucić na ramiona księdza. W ogóle służba przy ołtarzu bardzo mi się podobała.

Czyli cały dzień spędzał Pan w kościele i tak zostało.

Tak zostało. (śmiech)

Obecnie ma Pan już trzeciego proboszcza, siostry zakonne odeszły, ale chyba największą zmianą była posoborowa reforma liturgiczna?

Przed soborem ministranci musieli znać wszystkie odpowiedzi i modlitwy po łacinie. Ale po soborze zmiany w liturgii wprowadzane były u nas stopniowo i bardzo wolno. Ks. prałat Pieruszka wiele rzeczy zachowywał ze starej tradycji. Długo jeszcze było wystawienie Najświętszego Sakramentu w czasie Mszy w niedziele, święta i w pierwsze piątki miesiąca. Ołtarz soborowy, przy którym ksiądz stoi twarzą do ludzi, też u nas wprowadzono późno.

Żal Panu było liturgii po łacinie?

Nie bardzo, bo ludzie jej nie rozumieli, choć Ewangelia zawsze, nawet przed soborem, była czytana po polsku. Nie podoba mi się, gdy teraz czasem próbuje się wracać do łaciny, bo często nawet ksiądz nie rozumie do końca tych tekstów. „Ojcze nasz” czy „Święty, święty” może być, ale więcej – to jest dla ludzi za trudne. Do tego trzeba by się bardzo dobrze przygotować, bo byle jak odprawiać Mszy nie można.

Msze kiedyś były znacznie dłuższe niż obecnie.

No tak, co wcale nie znaczy, że to było lepsze. A ile ludzi przychodziło do kościoła! Dzisiaj to nie do pojęcia. Pamiętam, że na Pasterce zwykle brakowało miejsca. Od około 30 lat spadek frekwencji jest bardzo wielki, także w ciągu roku. Podczas ostatniego liczenia wiernych jesienią ubiegło roku było u nas niewiele ponad 3 tys. wiernych na 13 tys. parafian. To prawie tysiąc mniej niż rok wcześniej. Natomiast w moim życiu dużo zmieniło się, gdy zostałam szafarzem Komunii Świętej. Należałem do pierwszej grupy mężczyzn, którzy 25 lat temu rozpoczęli tę posługę. To było dla mnie wielkie zaskoczenie i zaszczyt.

Zdarzają się Panu w kościele jakieś stresujące sytuacje?

Na początku mojej pracy, w 1965 roku, w naszej parafii była peregrynacja obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, który był u nas aż pięć dni. Kościół mieliśmy otwarty w dzień i w nocy. Było pełno ludzi i nagle zgasły świece z powodu podmuchu albo czegoś takiego. Bardzo się wtedy przejąłem, że na samym początku przydarzyła mi się taka wpadka. Podczas ostatnich świąt natomiast, na Mszy o 13.00, przy ołtarzu nie było wina. Nie wiem, jak to się stało, może zapomniałem wlać do ampułki. Ksiądz przez mikrofon mnie wzywał, a ja go nie słyszałem, bo byłem w drodze na chór zbierać kolektę. Jak wszedłem na górę, patrzę, a ludzie się śmieją, organista gra kolejną kolędę, i wszyscy czekają na to wino.

Ale słynie Pan z tego, że czynności ma wyliczone co do minuty. Przy tym zawsze jest Pan w stroju liturgicznym i niepotrzebnie nie krząta się po kościele.

Zwykle mam przygotowane wszystko wcześniej. Staram się to robić z sercem, żeby nie stało się rutyną.

Ale może czasem to jest monotonne?

Nie, bo codziennie jest coś innego. Kalendarz liturgiczny jest bardzo bogaty, a ponieważ przygotowuję czytania, modlitwy, stroje liturgiczne i wystrój kościoła, nie ma nudy.

Ma Pan też zwyczaj dołączania do modlitw intencji związanych z różnymi ważnymi dla ludzi Kościoła rocznicami. Ma Pan jakiś specjalny kalendarz, gdzie to odnotowuje?

Sam nie zapisuję, jakoś to pamiętam, a część jest w kalendarzu liturgicznym. W intencjach lubię wspominać franciszkanów z Góry Świętej Anny, jeżdżę na ich pogrzeby.

Księża mają się z Panem dobrze!

Czasem muszę się z nimi sprzeczać, bo nie o wszystkim pamiętają albo nie pomyślą, że można by coś zrobić. Na przykład ludziom trzeba podpowiedzieć, jakie modlitwy odmawia się, żeby uzyskać odpust, a najlepiej razem z nimi je odmówić.

Słuchają Pana?

Niekiedy się denerwują, różnie bywa. Czasem te uwagi przyjmują. Ale jest dobrze.

Jak Pan sobie organizuje pracę?

W kościele jestem o szóstej. Jak gorzej się czuję, to żona idzie przede mną go otworzyć. Mamy blisko, z domu dwie minuty.

Zdarzyło się Panu kiedyś zaspać?

Nie.

Przez 50 lat ani razu?

Naprawdę nie. Czasem jestem nawet trochę wcześniej. Później nie mogę, bo ludzie już czekają przed drzwiami. Śniadanie jem za piętnaście piąta, ale chodzę też spać najpóźniej o dziesiątej, po Apelu Jasnogórskim w telewizji. Najtrudniejsza jest dla mnie zawsze Noc Konfesjonałów, bo wtedy o kilka godzin spania mam mniej, a potem zaraz są święta z mnóstwem pracy. A ja do tego jestem już coraz starszy. Ale wiem, że to jest ważne, bo wtedy do spowiedzi przychodzi dużo ludzi. W dzień powszedni po 9.00 wracam do domu na godzinę. I z powrotem idę do kościoła, do 14.00. A potem gdzieś o 16.00 albo pół godziny później znowu wracam do kościoła. W domu jestem około 19.30. W niedziele i święta jest tego więcej.

Jak Pan to wytrzymuje?

Normalnie, inni przecież też pracują całymi dniami.

Ale mają dni wolne, a Pan ma?

Nie i nie chcę. To wszystko na chwałę Bożą.

A Pana rodzina?

Żona i córka mi pomagają. Ja bym nie przeżył bez kościoła. W sierpniu byłem 19 dni w szpitalu, myślałem, że umrę.

Podobno kiedyś, jak Pan obudził się po operacji, to pierwsze pytanie, jakie Pan zadał, brzmiało: czy kościół jest zamknięty? Tak było?

Chyba tak. Wtedy zastępowali mnie brat i żona.

Teraz też Pan cierpi i nie odpuszcza.

To noga mnie tak boli, wieczorem córka zawozi mnie do kościoła. W środku po równym łatwiej mi się chodzi. Pan Bóg wie, co robi. • 28 lutego o 11.15 w kościele św. Anny Eucharystii w intencji Józefa Wloki z okazji 50 lat pracy przewodniczyć będzie bp Jan Kopiec.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.