Bóg nie daje szlabanu

Szymon Zmarlicki

publikacja 12.10.2015 06:30

O rozdarciu między światem a wiarą, roli parafii w budowaniu żywego Kościoła i pomysłach na wsparcie młodzieży zagubionej w zetknięciu ze zlaicyzowanym społeczeństwem opowiadają Iwona i Marcin Ziemniewiczowie, doświadczeni rodzice czwórki dzieci.

Bóg nie daje szlabanu Iwona i Marcin Ziemniewiczowie, muzycy chrześcijańskiego zespołu Kadosz, są rodzicami Zuzy, Wojtka, Bartka i (od niedawna) Kuby Szymon Zmarlicki /Foto Gość

Szymon Zmarlicki: Przeglądając relacje z synodu, można odnieść wrażenie, że jest on większą atrakcją dla niektórych mediów i środowisk ideologicznych, niż dla samych rodzin. A w czym jest cenny dla katolickiej rodziny państwa Ziemniewiczów?

Marcin Ziemniewicz: Synod może być cenny dla rodziny wtedy, kiedy będą na nim podnoszone jej realne potrzeby. W Kościele dużo jest mowy o tym, jaką wartością jest rodzina, natomiast – i trzeba to głośno powiedzieć – ciągle niewiele się dzieje, by realnie ją wspierać.

Iwona Ziemniewicz: Patrzymy na to również z perspektywy zawodowej, bo jesteśmy też terapeutami rodzinnymi. Zmagamy się z pomysłem zafunkcjonowania jako terapeuci, którzy opierają się na chrześcijańskiej wizji człowieka, i chcemy być dostępni dla chrześcijańskich rodzin, nawet nie do końca w wersji komercyjnej. Jednak z tym jest problem, bo okazuje się, że w Kościele wciąż jest niewiele przestrzeni, gdzie takie inicjatywy są wspierane.

M.Z.: Z drugiej strony, ciągle pozostaje nierozwiązana kwestia uczestnictwa rodziny we Mszy św. Jestem pod wrażeniem przeczytanej niedawno książki pt. „Odbudowana” o historii pewnej katolickiej parafii ze Stanów Zjednoczonych, która została podniesiona z ruin. Wcześniej była to parafia niemalże wymierająca, a książka została napisana w momencie, kiedy zaczęła już świetnie funkcjonować. To zasługa zastosowania ciekawych rozwiązań w kierunku wspierania rodziny i jej bycia w Kościele.

S.Z.: Jak w takim razie rodzina może wspierać parafię, a jak parafia rodzinę?

I.Z.: To musi działać w obie strony. Służba świeckich często jest traktowana marginalnie. Uważam, że my bez kapłanów nie zrobimy nic, bo potrzebujemy pasterzy, ale kapłani potrzebują też nas. Musimy uzmysłowić sobie, że każda parafia jest terenem misyjnym! Dobrze, że są świetnie prosperujące parafie, gdzie wiernych w kościele jest jeszcze sporo, jednak kiedy przyjrzymy się, kim są ci ludzie, to okaże się, że średnia wieku wynosi 60+. To znaczy, że za jedno pokolenie w tym samym kościele będzie pustka.

Ostatnio zupełnie na luzie zapytałam naszą córkę, dlaczego jej rówieśniczki w większości nie chodzą do kościoła. Spodziewałam się odpowiedzi, że jest to dla nich zbyt nudne, że coś je zniechęciło albo że w sakramencie bierzmowania pożegnały się z Kościołem. A okazało się, że one pochodzą z rodzin niewierzących. To nie jest pokolenie, które odwróciło się od Boga, ale które nie ma już w ogóle korzeni chrześcijańskich. Nie neguje tych wartości, bo w ogóle nie wynosi ich z domu. Naszą wspólną troską jest, by dzieci miały odpowiednie środowisko, w którym mogą dorastać, bo za chwilę może to już być niemożliwe.

Niedawno organizowaliśmy warsztaty uwielbienia dla młodzieży, na które zgłosiło się kilkanaście osób, ale okazało się, że ta „młodzież” ma ponad dwadzieścia lat. Były może trzy czy cztery osoby, które mogły o sobie uczciwie powiedzieć, że są młodzieżą, ale cała reszta to byli już dorośli ludzie!

M.Z.: Jeżeli zatem owocem synodu będzie przyjrzenie się od strony bardzo praktycznej kwestii ewangelizacji rodziny z uwzględnieniem jej różnych członków, także tych młodszych, to będzie bardzo dobrze.

S.Z.: Zarówno w mediach, jak i na samym synodzie, pojawia się w różnym kontekście wiele dyskusji na temat seksualności czy Komunii dla rozwiedzionych. Ale czy zwyczajna katolicka rodzina bardziej oczekuje zmiany nauczania Kościoła, czy zmiany języka nauczania Kościoła? Innymi słowy, czy w katolicyzmie punktem wyjścia powinna być doktryna czy człowiek, który – jak proponuje kard. Francesco Coccopalmerio – w tej niezmiennej doktrynie może szukać światła?

M.Z.: Na szczęście w Kościele nastaje taki czas, że coraz bardziej otwieramy się na duchowość jako relację, która wydarza się poprzez duchowe potrzeby, a nie tylko trzymanie się pewnej formy czy odprawianie rytuałów. Wiara jest relacją! Warto naprawdę uważnie przyjrzeć się temu, jakie Bóg wpisuje w nas potrzeby i czego On pragnie dla człowieka, a nie tylko czego my oczekujemy od Boga.

I.Z.: Kiedy patrzy się z tej perspektywy, to w Kościele miejsce jest dla każdego. Doktryna nie ma tu nic do rzeczy, bo Kościół-Matka jest miłosierny. Właśnie dlatego pozwala spowiadać się i przyjmować Komunię świętą raz w roku, żeby „załapali się” na to też ci, którzy chcą od Kościoła dostać tak niewiele. Doktryna nikogo nie wyklucza, również papież Franciszek mówi o pochylaniu się nad każdym, a wybór należy tylko do konkretnego człowieka. Największym zadaniem ewangelizacji jest właśnie to, by dotrzeć do wszystkich tych osób i grup, które tylko chcą znaleźć miejsce w Kościele. Bóg tęskni za tymi ludźmi, bo oni też są Jego dziećmi, które chce do siebie przyciągnąć. To nie jest tak, że Bóg daje im szlaban i mówi: „Teraz musicie przeskoczyć wyższą poprzeczkę”, ale chce mieć relację z każdym.

M.Z.: Popatrzmy na Jezusa, bo nie potrzeba innego wzoru. Pierwsze, co robił w kontakcie z człowiekiem, to mówił: „Pójdź za mną!”. Nie mówił: „To, co robisz, to grzech. Jak najpierw przestaniesz grzeszyć, to potem możesz pójść za Mną”. Natomiast różne głosy, które są teraz podnoszone – o Komunii dla rozwiedzionych czy usankcjonowaniu homoseksualizmu w Kościele – to tematy zastępcze, bo nie taka jest istota duchowości, żeby wszystkich dopasować do jednej formy bycia w Kościele. Nie może być Komunii dla kogoś, kto żyje w stanie grzechu ciężkiego. Ale z drugiej strony, ktoś taki też jest członkiem Kościoła i trzeba doprowadzać go coraz bliżej Jezusa.

S.Z.: Gdzie jest miejsce katolickiej rodziny? Czy musi być rozdarta między współczesnym światem a Kościołem?

I.Z.: Myślę, że jest rozdarta, ale nie musi tak być. Współczesny człowiek rzeczywiście ma problem z łączeniem tych dwóch rzeczywistości, zwłaszcza że nie zawsze idą ze sobą w parze. Natomiast my nie staramy się ich oddzielić, bo one zawsze występowały razem.

M.Z.: Rodzina, która żyje z Chrystusem i w Kościele, powinna żyć też w świecie, tyle że w innej roli. Nie mamy wsiąkać w ten świat i przyjmować wszystkiego, co proponuje, ale mamy być świadectwem i nie odżegnywać się od wyzwań współczesności.

I.Z.: W pewnych obszarach nie ma kompromisów. Jeśli chodzi o naszą duchowość, to rzeczy są czarno-białe. Mamy konkretne wytyczne, jak żyć, i nie możemy dostosowywać się do świata i lawirować między tymi rzeczywistościami. Mnie było łatwiej, bo przez wiele lat byłam z dziećmi w domu i nie wychodziłam do świata w rzeczywistości, jaką jest na przykład praca. Spotykaliśmy się z ludźmi o podobnych przekonaniach, mieliśmy przyjaciół we wspólnocie, jeździliśmy razem na rekolekcje, wspieraliśmy się i modliliśmy się za siebie. Ta atmosfera i środowisko bardzo ułatwiało nam – i nadal ułatwia – życie w określony sposób.

Natomiast w momencie, kiedy wychodzi się do świata i zaczyna pracować na zewnątrz, najpierw jest się takim oszołomem, który doświadczył Pana Boga i chce wszystkich naokoło nawrócić, a dopiero z czasem nabiera się dojrzałości, by przez to, jacy jesteśmy, to inni zapytali, co z nami się dzieje, a potem zechcieli doświadczać tego samego. Jak bardzo jest to trudne, widzę dopiero po naszych dzieciach.

S.Z.: Stąd plany, by w przyszłości najmłodszy potomek uczył się w domu?

M.Z.: Rzeczywiście, bardzo poważnie rozważamy taką możliwość.

I.Z.: Przy czym nie próbujemy powiedzieć, że szkoła jest zła. Ale jako chrześcijanie naprawdę potrzebujemy tworzyć swoje środowiska, żeby się nawzajem wspierać. Nasze dzieci są teraz na takim etapie, że widzą, jak wszyscy ich rówieśnicy żyją inaczej. To dla nich ciągłe zadawanie pytań i konfrontowanie domu ze światem. Czasami umyka nam fakt, że wychodząc rano do szkoły, nieustannie zmagają się z tym, że to, co dla nich jest wartością, dla innych może być śmiesznością, bajką czy folklorem.

W tym momencie dzieci muszą same stanąć na fundamencie Jezusa Chrystusa, a my powinniśmy dać im do tego prawo. Mamy znajomych, którzy korzystają z nauczania domowego, więc jeśli myślimy o wyjęciu dzieci ze środowiska szkolnego i stworzeniu im innego, to musi być to środowisko rówieśników, żeby mogli się nawzajem wspierać, będąc też świadectwem dla świata.

M.Z.: Możemy być wręcz konkurencyjni dla świata!

I.Z.: Tak jest. O ile byłoby prościej, gdyby zamiast natłoku zajęć pozaszkolnych dodatkowe lekcje na wysokim poziomie odbywały się przy parafii! Nie muszą być nawet za darmo, bo rodzice przyzwyczaili się, że za nie płacą. To ostatni moment, bo teraz mamy jeszcze kontakt z tą młodzieżą, ale za chwilę nie „złapiemy” ich i w żaden sposób nie ściągniemy młodych spoza Kościoła.

M.Z.: Nie chodzi o to, żeby wpadać w czarną rozpacz, ale pobożnej młodzieży jest coraz mniej. Model ewangelizacji, który funkcjonuje u nas od kilkudziesięciu lat, ma szansę spełniać się może jeszcze przez lat 20, ale potem się wypali. W naszych kościołach może zrobić się tak samo pusto, jak na Zachodzie. Pewne rozwiązania, o których mówimy, działają np. w niektórych Kościołach protestanckich, gdzie wierni są kojarzeni z szeroko rozumianą solidnością, przez co są konkurencją dla niewierzących. Ich chrześcijaństwo jest czymś w rodzaju dobrej marki.

S.Z.: Niektóre z tych postulatów przywodzą mi na myśl wizję Kościoła, w którym wierni – będący już mniejszością – funkcjonują w małych społecznościach, a nawet gettach, gdzie mogą się realizować. Gdzie zatem leży granica między dawaniem świadectwa światu, a stawianiem bariery ochronnej przed nim?

M.Z.: Moglibyśmy stworzyć społeczności na wzór amiszów i tam uprawiać sobie chrześcijaństwo, jednak byłby to nie najlepszy pomysł, przecież Ewangelia poleca nam „iść nam na cały świat” i głosić. Najlepszą ochroną przed wsiąknięciem w ten świat jest żywa relacja z Jezusem Chrystusem, oparta na Eucharystii, Słowie Bożym oraz modlitwie indywidualnej i wspólnotowej. To mają być dla nas źródła czerpania siły.

I.Z.: Natomiast w tworzeniu chrześcijańskich środowisk chodzi głównie o dzieci, bo one są bezbronne. Czas, w którym możemy wyposażyć je, by wyszły w świat, jest krótki. Dorosły, dobrze uformowany człowiek potrafi pewne rzeczy odfiltrować, nazwać je po imieniu, sprzeciwić się im. Ale jeśli dziecko wychowywane w katolickiej rodzinie wchodzi jako jedyne do klasy, gdzie cała reszta to niewierzący, nie ma żadnego źródła wsparcia. Młody człowiek potrzebuje poczucia, że nie jest kosmitą. A jeśli ma trzech czy czterech kolegów w swoim wieku, którzy znają podobne wartości, to wie, że nie jest totalnie stuknięty, ale czuje wspólnotę.

M.Z.: Tak naprawdę w tym wszystkim nie chodzi o nic nowego, tylko o doświadczenie żywego Kościoła i Bożej miłości tam, gdzie jesteś, i będąc tym, kim jesteś.