Zżarłaby mnie melancholia

Małgorzata Gajos

|

Gość Gliwicki 18/2014

publikacja 01.05.2014 00:00

O najpiękniejszej szkole w Polsce, melancholijnych powrotach i spotkaniach z Janem Pawłem II z prof. Janem Miodkiem rozmawia Małgorzata Gajos.

Zżarłaby mnie melancholia Małgorzata Gajos /GN

Małgorzata Gajos: Ma Pan jakieś ulubione miejsca, do których wraca w Tarnowskich Górach?

Prof. Jan Miodek: Trudno, żebym nie patrzył z rozczuleniem na Szpital nr 1 przy ulicy Opolskiej, gdzie przyszedłem na świat. To są też wszystkie szkoły tarnogórskie. Na ulicy Wyspiańskiego jest szkoła, którą w latach 30. Melchior Wańkowicz zachwycał się jako najpiękniejszą szkołą w Polsce. Myśmy całe dzieciństwo o niej „szkoła parkowa” mówili.

Chodził Pan do Szkoły Podstawowej nr 1, potem do Liceum im. Stanisława Staszica...

W 1959 roku skończyłem szkołę podstawową i poszedłem do Liceum Ogólnokształcącego im. Księcia Jana Opolskiego. Komu to przeszkadzało? Władzy ludowej Jan Opolski przeszkadzał, bo to był patron tego ogólniaka przedwojenny, a wtedy to, co było przed wojną, było „be”. Polska Ludowa, bodajże w 1960 roku, nadała tej szkole imię skądinąd bardzo pozytywnej postaci, jaką jest Stanisław Staszic.

Czy któryś z tarnogórskich kościołów miał dla Pana szczególne znaczenie?

Kościół Świętych Apostołów Piotra i Pawła, gdzie w 1946 roku byłem chrzczony. W 1955 roku Pierwsza Komunia w tymże kościele. Uczył mnie wtedy religii ksiądz Franciszek Długajczyk, choć formalnie rządził legendarny ksiądz Michał Lewek. A w czasach studiów tak kombinowałem z przyjazdami do Tarnowskich Gór, żeby one się łączyły z comiesięczną wizytą księdza Gustawa Klapucha, który przyjeżdżał do kościoła Piotra i Pawła i po Mszy od godz. 19 głosił jakiś wykład. Od 1970 roku kiedykolwiek byłem w Tarnowskich Górach, to chodziłem do Świętego Józefa Robotnika, żeby go posłuchać. „Tygodnik Powszechny” chyba w latach 80. zwrócił się do mnie z prośbą o artykuł o tym, czy w Kościele miałem takich ludzi, którzy byli moimi mistrzami słowa. Poświęciłem go dwóm osobom. Jedną z nich był fenomenalny kaznodzieja katedralny, później proboszcz Marii Panny na Piasku we Wrocławiu, ksiądz Julian Michalec, a drugą ksiądz Gustaw Klapuch.

Które przyjaźnie są silniejsze: wrocławskie czy tarnogórskie?

Najsilniejsze moje przyjaźnie to są te tarnogórskie.

Dokąd chodził Pan najczęściej z kolegami?

Krakowska była takim deptakiem. Po Mszy młodzieżowej w domu parafialnym o godzinie dziewiątej wracaliśmy na obiad o pierwszej, o drugiej. Bo po wyjściu z kościoła z dziesięć razy trzeba było przejść z góry na dół, z dołu do góry Krakowską i tam się zaczepiało dziewczyny. A jak nam się znudziło w tę i nazad, a do kawiarni nie wolno nam było chodzić – co to zresztą był za wybór? „Sedlaczek”, „Miła” – tośmy szli oczywiście do parku.

Jaki obraz życia rodzinnego nosi Pan w sercu?

Przede wszystkim przechowuję atmosferę łagodności. Na pogrzebie taty jego następca Sławek Wilk w imieniu wszystkich nauczycieli tarnogórskich przemówił: „Szanowaliśmy go jak mało kogo, ale nikt nigdy w żadnej sytuacji się go nie bał”.

Jaka była mama?

Moja mama była gorliwą nauczycielką języka polskiego, bardzo ciężko pracowała z młodzieżą. Pamiętam, jak ojciec nieraz się buntował: „Co ty się wygłupiasz, przecież ty możesz z marszu pójść do tej lekcji”. Moja matka do emerytury każdą lekcję musiała wycyzelować.

Od początku chciał Pan studiować polonistykę?

Marzyło mi się bardzo dziennikarstwo, bo ja od dzieciństwa byłem zafascynowany radiem. Potem przyszła telewizja. Ale wtedy, żeby być dziennikarzem, trzeba było najpierw jakieś studia skończyć. Chociaż matka była absolwentką przedwojennej polonistyki krakowskiej, to ja pojechałem do Wrocławia.

Planuje Pan powrót do rodzinnego miasta?

Nie. Może to niektórych tarnogórzan szokuje: „Kochasz to miasto, tyle o nim mówisz, ale na pytanie, czy wróciłbyś, mówisz: raczej nie”. Mówię wprost, zżarłaby mnie melancholia. Moje życie to jest jednak we Wrocławiu, gdzie są wnuki. Bo jak patrzę na tych dwóch bajtli, to widzę to budzące się życie.

Właśnie przeżywamy czas kanonizacji Jana Pawła II, więc trudno nie zapytać, czy miał Pan okazję osobiście spotkać Karola Wojtyłę?

Tak, w 1973 roku, gdy chowano kardynała Kominka. Szedł po prawej stronie mostu Tumskiego, a ja tam stałem na krawężniku. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, kim jest Karol Wojtyła, ale ja go poznałem. To był pierwszy kontakt. Natomiast w roku 1989 we wrześniu pojechaliśmy z grupą parafialną kościoła św. Bonifacego do Rzymu, Asyżu i Castel Gandolfo. Byliśmy w Castel Gandolfo na porannej Mszy papieskiej i czytałem czytanie, a Jan Paweł II siedział obok. Potem do grup podchodził. Nasz Marcin ma bardzo piękne zdjęcie. Chyba go nawet w główkę pocałował i żona, która się tam docisnęła, usłyszała: „Ale ładny chłopczyk”. Takie to miałem spotkania z Karolem Wojtyłą.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.