Wywiad rzeka z Leokadią Jelito, która posłudze muzycznej w sanktuarium poświęciła niemal całe swoje życie.
Choć jest obecna przy niemal wszystkich uroczystościach, zwykle pozostaje niezauważona, w cieniu. Skromna, pogodna i skupiona na swoim zadaniu. Wzrok ma słaby, ale słuch świetny i muzyką organową prowadzi śpiew wiernych. Ślązaczka, kochająca życie, ludzi, ale najbardziej Pana Boga i Kościół.
Bohaterka piątej „Śląskiej Fermaty”, Leokadia Jelito, z Górą Świętej Anny związana jest od dzieciństwa. Przez lata annogórskim organistą był jej ojciec, potem ona powoli przejmowała jego obowiązki. Mieszkali wtedy w domku pustelnika. Zaczęła pracę w urzędzie, ale szybko okazało się, że to muzyka jest jej pasją. Posługa liturgiczna, prowadzenie scholi, wreszcie uczenie kolejnych pokoleń w szkole muzycznej wypełniły jej życie.
W rozmowie z Eweliną Szendzielorz z Diecezjalnego Instytutu Muzyki Kościelnej w Opolu opowiada o dzieciństwie i wyjątkowych momentach. O otrzymanym od papieża medalu Pro Ecclesia et Pontifice ledwie wspomina, choć bardzo go sobie ceni. Ewangelizować graniem, muzyką kościelną – to uważa za swoją misję. Bazylika na Górze Świętej Anny to jej dom, bo spędza tam całe dnie, a franciszkanów traktuje jak rodzinę. O wyproszonych za przyczyną św. Anny łaskach nasłuchała się wiele, sama zresztą czuje, że babcia Jezusa otacza ją opieką i przytula. „Pani Ewelino, jak tutaj ludzie się żarliwie modlą albo jak śpiewają »Niech się, co chce, ze mną dzieje, w tobie, św. Anno, mam nadzieję«, to ja mam gęsią skórkę i łzy w oczach, naprawdę...” – przyznaje rozmówczyni.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się