– Zazwyczaj niesiemy skarb albo strzeżemy go – mówi Leon, który razem z bratem i tatą oraz kuzynami i ich tatą idzie przed królem jako jego świta. Ale to nie jedyne ich wspólne męskie przedsięwzięcie.
Spotykamy się w Gliwicach-Brzezince u Agaty i Michała Jasińskich. W holu zwinięte orszakowe flagi, pudła ze strojami i hełmami powciskanymi jeden w drugi, żeby zaoszczędzić miejsce.
To coroczne wyposażenie na styczniowy marsz. W gliwickim Orszaku Trzech Króli chodzą od samego początku. – Ks. Artur Sepioło [dyrektor Sekcji ds. Nowej Ewangelizacji, która przygotowuje to wydarzenie – przyp. red.] poprosił nas o organizację strumienia czerwonego. Na początku nie bardzo wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać, ale jak zawsze pomogła rodzina – mówi Krzysztof Bombik, kuzyn Agaty. Od 15 lat razem z żoną Kasią należy do wspólnoty „Moje w niej upodobanie”, która działa w gliwickiej parafii na Sikorniku. Mają troje dzieci – 16-letnią Emilkę, 13-letniego Janka i 10-letniego Błażeja. Jasińscy – pięcioro: Alę, która ma 15 lat, Tymona – 13, Leona – 11, Szczepana – 3 i rocznego Miłosza. Ale to jeszcze nie całość ich dużej rodziny.
Kiedy spotkali się przed orszakiem, każdy dorzucił jakiś pomysł. – Proboszcz pożyczył nam nagłośnienie. Nagraliśmy podkłady kolęd, żeby jakoś w drodze to zabrzmiało. A potem było trochę niedosytu, bo ten moment przejścia wydał nam się bardzo krótki w porównaniu z czasem poświęconym na przygotowania – śmieje się dzisiaj Krzysztof. – Ale w tym wszystkim ważny jest głównie czas spędzony razem. Organizacja orszaku to działania oddolne, za każdy strumień odpowiada ktoś świecki. Niestety, mało w nim widać księży – dodaje.
Razem w Skautach Króla
W pierwszym roku poszli ubrani w czerwone foliowe worki z wycięciem na głowę. Miecze zrobili z izolacyjnej pianki hydraulicznej. Z roku na rok dokładali nowe elementy, poprawiali, udoskonalali. Przynoszą do żłóbka mirrę, czyli skrzynię wypełnioną drobnymi koralikami imitującymi tę wonną żywicę. – Zazwyczaj niesiemy skarb albo go strzeżemy – mówi Leon, który razem z bratem i tatą oraz kuzynami i ich tatą idzie jako świta przed królem. – Niesiemy też flagi, rozdajemy naklejki, cukierki – wymieniają chłopcy.
Dzisiaj już mają specjalnie uszyte stroje w kolorze czerwonym i hełmy z przyłbicą. W ubiegłym roku poszli w nich po raz ostatni, bo od tego roku jako Skauci Króla pójdą z grupą niebieską. Najpierw skautami zostali Emilka i jej bracia. Jak to w ich wielkiej rodzinie bywa, pociągnęli za sobą kuzynostwo, a rodzice zostali instruktorami. – Stworzyło się bardzo fajne środowisko, w którym dzieci dobrze się odnajdują – zauważa Michał. – Bo przychodzi taki czas, kiedy nasze małe dzieci stają się nastoletnie i wtedy urywa się z nimi kontakt. A dzięki Skautom Króla możemy wejść w ten ich świat, uczestniczyć w nim. Widzę też, że dzieciaki to kręci – zbiórki, biwaki, obozy… W Skautach Króla jest tak, że dorośli prowadzą dzieci. Kładziemy nacisk na rozwój w czterech aspektach – duchowym, fizycznym, intelektualnym i społecznym. To jest też wyzwanie dla mnie, motywacja do rozwijania się. Mamy wspólne tematy, wspólne zabawy. Nie jest tak, że tata jest tylko od szkoły i jak trzeba, da ochrzan, ale mamy też dobre wspólne wspomnienia różnych przygód – opowiada. – Nasze dzieci były już trzy lata w Skautach Króla, kiedy razem z żoną zostaliśmy instruktorami. Niełatwo było się zdecydować, bo przecież są obowiązki – praca, dom, wspólnota. To jest trud, kolejne obciążenie, ale widzimy owoce. I to jest świetna formacja dla dzieci we wspólnocie – dodaje Krzysztof.
Pięciu ojców i dzieci
Od kilku lat organizują też tzw. wyjazdy tatusiowe – pięciu ojców i kilkanaścioro dzieci. Pierwszy był pod namioty w skałki Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Potem wyprawa wędrowna po Słowackim Raju, do Legolandu, a w ubiegłym roku na żagle na Mazury. W grupie ojców oprócz Krzysztofa są jego szwagier Robert, organizator całego przedsięwzięcia, kuzyn Wojtek oraz mężowie kuzynek – Leszek i Michał. Największy problem jest z ustaleniem wspólnego terminu, ale zawsze jakoś się udaje. – Najfajniejsze na tych wyjazdach jest spotkanie z kuzynami – stwierdza Leon. A co jest najważniejsze w relacji z tatą? – Miłość – mówi Janek. A Błażej dodaje: – Zabawa. I mamy pełną odpowiedź. – Jak czasem czegoś nie umiem przykręcić czy czegoś zrobić, to tato mi pomaga. Na przykład od niego nauczyliśmy się kierowania łódką – mówi Leon. – Próbowaliśmy podchodzić do człowieka za burtą. Czasem wychodziło, a czasem nie, i wtedy tatusiowie mówili nam, co poprawić – dodaje Tymon. – Na wyjazdach jest kontrola, ale taka trochę rozluźniona. Nie ma szkoły i innych spraw. Tatusiowie skaczą z łódek do wody i pływają z nami – opowiada. Co może nie przeszłoby przy mamach, bo rejs był w maju.
– Cieszę się na te ich wyjazdy, nawet jeśli nie pozwoliłabym na coś takiego jak pływanie w zimnej wodzie. Bo wiem, że jest z tego tyle dobra. Kiedy przyjeżdżają, buzie się im nie zamykają, tyle jest opowiadania – wtrąca do męskiej rozmowy Agata. Kiedy w domu wydają dzieciom polecenia, zdarza się przeciąganie struny. Na łódce działają jak w załodze, rozkaz nie podlega dyskusji. Te wyjazdy bardzo zacieśniają relacje między kuzynami. Zaskoczyło ich ostatnio, że kuzynostwo założyło na Messengerze zamkniętą grupę pod nazwą „Królowie”, od nazwiska ich wspólnych pradziadków. – A byli nimi babcia Jadzia i dziadek Kazik Królowie. My nawet nie wiedzieliśmy, że oni tak na bieżąco komunikują się między sobą. Czasem nawet o tym, co się dzieje w rodzinie, wiedzą więcej niż my – zauważa Krzysztof. A odległości są spore – trzy rodziny mieszkają w Gliwicach, jedna w Mesznej niedaleko Bielska-Białej i jedna w Zielonej Górze.
„Tato, może tak być?”
Kiedy któreś ma np. przygotować do szkoły projekt w formie filmu, nie ma problemu z obsadą. Kiedy Emilia była odpowiedzialna za oprawę muzyczną Mszy młodzieżowej w parafii, poprosiła na Messengerze kuzynostwo o pomoc. – Nagle patrzymy, a u nas w kościele w Żernikach Ala z Brzezinki – wspomina Krzysztof. Do tego dochodzą ferie i wakacje w rodzinnym domu w Istebnej. – Zawsze staramy się być na nartach w jednym terminie, bo kiedy jesteśmy sami, dzieci się nudzą – zauważa Michał. – Gdy próbuję opowiedzieć o mojej rodzinie kolegom, nie do końca się to udaje, bo nie mogą wszystkich zapamiętać. To jest szczęście, że mamy taką dużą rodzinę – podsumowuje Leon.
Zarażają się też pasjami. Kiedy Emilka zaczęła grać na ukulele, wszystkie kuzynki postanowiły grać na tym instrumencie. Dla rodziców ważne jest, że w swoim gronie spotykają rówieśników, którzy mają podobny system wartości. Tak też jest w Skautach Króla. – W pewnym wieku autorytet rodziców trochę schodzi na bok. A tutaj widzą rówieśników, którzy myślą podobnie – zauważają. – Jest czas na modlitwę, rozmowy o Kościele, o systemie wartości. To jest dobry fundament. A potem, jak zauważamy, są w stanie postawić się w grupie rówieśników, sprzeciwić się czemuś złemu – dopowiada Krzysztof. – Ważne jest, żeby wyprzedzać świat i poznawać z dziećmi każdą nową rzecz. Wdrażać je, być tym, który przekazuje coś jako pierwszy. Ważne są też jasne reguły i ustalenia, a potem konsekwencje. I czas – mieć czas dla nich. Bo kiedy Błażej przybiega, pokazuje, co zbudował z klocków Lego, i pyta: „Tato, może tak być?”, to jeśli się nie zatrzymam, następnym razem może nie będzie już chciał mnie o nic pytać – dodaje. A syn ma wiele pomysłów. Ostatnio były to podstawka na słuchawki czy pojemnik na telefon z ładowarką.
Podkreślają, jak ważne jest wychowanie przez przykład. Na kolejny tatusiowy wyjazd mają już postanowienie – telefony zostają w domu. Ojcowie wiedzą, że tu też przykład idzie z góry. Wcześniej czeka ich Orszak Trzech Króli. Po kończącym przemarsz kolędowaniu na rynku oni spotykają się jeszcze u siostry Krzysztofa, Marty – żony Roberta, która mieszka na sąsiedniej ulicy. I tam jest dalsze świętowanie. – To najlepsza impreza w roku – podsumowuje Michał.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się