Misje. O posiłkach z tubylcami, dobrych kontaktach z muzułmanami i życiu daleko od cywilizacji z Justyną Brzezińską, świecką misjonarką pracującą w Czadzie, rozmawia Klaudia Cwołek
Klaudia Cwołek: Czad to sam środek Afryki, jeden z najbiedniejszych krajów świata, temperatury wyższe niż u nas tego lata. Jakie było Pani pierwsze spotkanie z tym miejscem?
Justyna Brzezińska: Pierwsze odczucie to upał i bieda. Miałam jednak taką dogodność, że zanim pojechałam do siebie, do Laï, pierwsze dwa tygodnie spędziłam w Bologo na misji u jednego z Polaków. To była aklimatyzacja, kiedy mogłam mniej więcej dowiedzieć się, jak jest w Czadzie. Niektórzy żartują, że Czad to taki skansen. Kraj jest bardzo zacofany i wielu rzeczy brakuje. Nie ma prądu, na wioskach nie ma bieżącej wody, a nieraz w ogóle jest trudny do niej dostęp. Kobiety chodzą czasami po kilkanaście kilometrów do studni. Ale generalnie nie było wielkiego zaskoczenia, bo chyba byłam dobrze przygotowana. Mam też taki dar, że wchodzę bardzo szybko w nowe środowisko.
Nie było to zresztą pierwsze zetknięcie z Afryką...
Drugie, bo pierwsza była Ghana, gdzie pracowałam sześć lat temu w ramach Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. Ale to są inne światy. W Ghanie prowadziliśmy wakacyjny obóz dla dzieci.
Z tego, co wiem, Czadu Pani sobie nie wybrała.
Czad był ostatnim miejscem, gdzie chciałam jechać. Przygotowywałam się do Republiki Środkowoafrykańskiej, ale ze względu na wojnę musiałam zmienić kierunek. Czad „przyszedł” za pośrednictwem ks. Jarka Zawadzkiego z naszej diecezji, który tam pracował i napisał list z pytaniem, czy jest dla mnie miejsce. Okazało się, że jest i mogę jechać. I dobrze się stało.
Chłopcy z ośrodka, w którym pracuje Justyna Brzezińska Archiwum prywatne Na razie jest to kontrakt na dwa lata. Będzie się Pani starać o jego przedłużenie?
Tak, jest taka opcja, choć na razie nie mówię ani tak, ani nie. Zobaczymy, co przyniesie czas. To zależy też od stanu zdrowia i od wielu innych rzeczy.
Nie wszyscy Europejczycy w Afryce jedzą razem z tubylcami, bo boją się chorób. Pani się na to świadomie zdecydowała. Dlaczego tak?
Trudno to wytłumaczyć, ale jak chce się być z ludźmi i zdobyć ich zaufanie, to trzeba troszeczkę żyć tak jak oni. Gdy jesteśmy na wioskach, to oni dzielą się tym, co mają, a czasami nawet dają więcej, niż sami mają. To jest ich wdowi grosz i mnie osobiście głupio jest odmawiać. Robię to rzadko, jak już naprawdę jestem chora. I wtedy oni to rozumieją. Normalnie, jak jest wszystko w porządku, jem z nimi dlatego, że to buduje zaufanie, relacje. Jeśli ktoś z nimi nie zje posiłku, oni to zapamiętają. „Moje” dzieci w ośrodku wtedy pytają, dlaczego ktoś tak zrobił. Czy nie chce, czy się ich boi, czy jedzenie mu nie smakuje...
Cały wywiad w "Gościu Gliwickim" na niedzielę 23 sierpnia i w e-wydaniu.