Idą, żeby się na chwilę zatrzymać. I w tym paradoksie widzą sens tej drogi.
Wychodzą zawsze w piątek o świcie, a wracają w poniedziałek wieczorem, po obchodach kalwaryjskich Wniebowzięcia NMP. Na Górę Świętej Anny idą w dwóch grupach – z Sośnicy i z centrum Gliwic. Z Sośnicy mają do pokonania 50 kilometrów, ze śląskich to najdłuższa jednodniowa pielgrzymka do tego sanktuarium. Pieszo idą w obie strony, bo ich pielgrzymowanie wywodzi się ze ślubowanej za ocalenie miasta pieszej pielgrzymki z Gliwic na Jasną Górę. Kiedy mieszkańcy nie mogli chodzić do Częstochowy, obrali inny kierunek, ale żeby zachować ślubowaną liczbę kilometrów, pieszo chodzą w obie strony. W tym roku byli po raz 245. – O ile w przypadku innych pielgrzymek droga jest formą rekolekcji, to na Górę Świętej Anny przychodzi się po to, żeby przez dwa, trzy dni po prostu pobyć u Babci. To jest nasz cel. To miejsce ma taką specyfikę, którą spotkałem jeszcze na Kalwarii Zebrzydowskiej i Pacławskiej, że mimo ludzi, śpiewów, odbywających się obchodów, można tu znaleźć ciszę – mówi Mariusz Kucharz, odpowiedzialny za sośnicką pielgrzymkę. W tym roku poszło w niej prawie 140 osób, razem z gliwicką utworzyli ponad 200-osobową grupę. Obie parafie z Sośnicy pielgrzymują razem. W tym roku zakończenie było w kościele św. Jacka, a duszpasterzem w drodze był ks. Mariusz Kostka z tej parafii. W przyszłym odpowiedzialna będzie parafia NMP Wspomożenia Wiernych. Powrót pielgrzymów to prawdziwe święto. Wzdłuż drogi czekają rodziny z kwiatami, dołączają i razem idą do kościoła. Ks. Krzysztof Śmigiera, proboszcz parafii św. Jacka, przygotował dla każdego pielgrzyma złoty „medal” z Prince Polo. A na koniec po całym dniu marszu pątnicy zatańczyli jeszcze wspólnie „Laurencję”.
To pielgrzymka rodzinna. W drodze biorący w niej udział licytują się, z którego „klanu rodzinnego” jest najwięcej uczestników. A bywa po kilkanaście osób. Wartość rodzinna jest wartością dodaną do tej pielgrzymki – mówią organizatorzy. – Czym jest to pielgrzymowanie? – To wyruszyć w Drogę, aby stanąć w Prawdzie i zatrzymać się w Życiu. Paradoksalne, idąc, zatrzymać się na chwilę – mówi Mariusz Kucharz. – Pielgrzymka to dla mnie kawał życia, bo właśnie szedłem 29. raz, ale nie ma się czym chlubić, bo nie miałbym takiej możliwości, gdyby nie była mi ona dana z góry. Podziwiam tych, którzy dopiero zaczynają pielgrzymowanie. I z szacunkiem patrzę na tych, którzy idą 50, 60 raz. Trzy lata temu Stefan Dylus, nasz wieloletni przewodnik, pomimo problemów zdrowotnych, cały odcinek przeszedł sam, dzieląc sobie go na trzy dni. Na Górę Świętej Anny dotarł jeszcze godzinę przed nami. Jego brat Szymon w tym roku był na pielgrzymce 65. raz – mówi. Kiedy Stefan Dylus po 25 la- tach oddał przewodzenie pielgrzymce sośnickiej, postanowiono wziąć za nią odpowiedzialność w kilkanaście osób. – Jesteśmy grupą przyjaciół, ale zwykle jest tak, że spotykamy się tylko w sierpniu na pielgrzymce i wtedy nie możemy się nagadać. W tym roku spotkaliśmy się jeszcze raz na wiosnę, kiedy żegnaliśmy jednego z nas, Krzyśka Halińskiego. Pamiętam jak staliśmy nad grobem trochę zdziwieni, że coś się skończyło, ale też świadomi, że umieranie jest przypisane do życia. I nagle ktoś mówi: zaśpiewajmy „Ja sobie wybrałem”. Dochodzimy do słów „niech się ze mną co chce dzieje, w tobie św. Anno mam nadzieję” i głosy nam się załamują… – wspomina. – Ale wtedy też uświadomiliśmy sobie, że ta droga na Górę Świętej Anny jest nie tylko dobrym przygotowaniem do życia, ale też do umierania. Czasem pielgrzymują także ci, którym z różnych powodów przez cały rok nie po drodze z Panem Bogiem. Mijają kolejne wspólne dni i nagle coś pęka, ktoś klęka przy kratkach konfesjonału. A potem mówi: cały rok nie byłem u spowiedzi i trzeba mi było tej drogi, tego trudu, żeby wrócić.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się