Pojechaliśmy zawieźć radość rodakom

Szymon Zmarlicki

publikacja 15.09.2015 21:00

O. Tomasz Maniura OMI, przewodnik NINIWA Team, dwa dni po powrocie z Wysp Brytyjskich do Kokotka opowiada o wyprawie rowerowej "Radość Życia".

Pojechaliśmy zawieźć radość rodakom   O. Tomasz Maniura OMI, przewodnik NINIWA Team, witany wraz z resztą drużyny po powrocie do Kokotka z wyprawy "Radość Życia" Szymon Zmarlicki /Foto Gość Szymon Zmarlicki: Następnego poranka po powrocie przychodziły znowu SMS-y od uczestników wyprawy, dlaczego nie było pobudki o piątej rano, nikt nie kazał wstawać i wsiadać na rowery?

O. Tomasz Maniura OMI: Jeszcze tego samego wieczoru zadzwonił do mnie Emil, jeden z rowerzystów. Powiedział, że rozpakowuje w domu sakwy i czeka, kiedy ojciec lider będzie wołał, żeby wszyscy zebrali się do kółka. Po sześciu tygodniach bycia razem bardzo brakuje tych ludzi, bo przebywaliśmy ze sobą non stop i nagle pojawia się pustka.

Jednak tym razem doświadczenie własnego łóżka chyba nie było aż tak mocne, jak po poprzednich wyprawach. Rok czy dwa lata temu musiałbym zapytać, ile razy w ciągu tych kilku tygodni podróży udało się wam znaleźć w miarę komfortowy nocleg. Teraz bardziej właściwe byłoby pytanie o to, ile razy się nie udało?

Rzeczywiście, w tym roku warunki bytowania, które najczęściej są największym problemem, były bardzo dobre. Biorąc pod uwagę liczbę uczestników (36 rowerzystów - przyp. red.), oraz to, że jechaliśmy do Europy Zachodniej, spodziewaliśmy się bardzo trudnych warunków i związanego z nimi nowego doświadczenia.

W takich okolicznościach zupełnie zaskoczyło nas, że to, co miało być najsłabsze, tak naprawdę okazało się najmocniejsze. Oczywiście te dobre warunku trzeba rozumieć w kategoriach wyprawy, bo siłą rzeczy to często oznacza spanie obok siebie na karimatach i w śpiworach na podłodze.

Jednak nie było to w zimnie i w deszczu pod namiotami, bo w pomieszczeniach z reguły jest toaleta, kran z bieżącą wodą czy prysznic. Wiadomo, że przy jednej czy dwóch łazienkach dla tylu ludzi oznacza to kolejki i czekanie, ale to i tak luksus w porównaniu z poprzednimi wyprawami na Nordkapp, Syberię czy w Nieznane, gdzie rzadko kiedy spaliśmy pod dachem.

Czy Zachód jest bardziej niebezpieczny niż Wschód? Albo czy Wschód jest bezpieczny?

Świat w ogóle robi się niebezpieczny. Czy Wschód, czy Zachód - dziś nie robi to wielkiej różnicy. Jeśli chodzi o mentalność ludzi, którzy mieszkają na Zachodzie - a nie pochodzą oni już tylko z Zachodu, ale jest to mieszanka bardzo różnych ludzi - to Wschód jest dużo bardziej przewidywalny.

Na Wschodzie czuliśmy się dużo bezpieczniej, jadąc przez małe miasteczka i wioski, śpiąc na dziko. Przynajmniej wiedzieliśmy, jacy ludzie tam mieszkają. A na Zachodzie spotykamy wciąż kogoś innego, nie wiadomo, jak się zachowa i co ma w głowie.

Widać coraz więcej napięć, szczególnie w Irlandii Północnej i Południowej. Wiele domków i osiedli jest otoczonych płotami i drutami kolczastymi, prawie jak getto. Gdziekolwiek podjeżdżaliśmy, każdy mówił nam, żeby przypinać rowery i ich pilnować, bo je ukradną. Nawet w Polsce i na Wschodzie czegoś takiego nie było, a tam stawało się to już nawet męczące.

W Londynie widzieliśmy tysiące ludzi na manifestacjach. Bardzo dziwacznych ludzi. Czasami naprawdę nie wiedzieliśmy, czy to kobiety, czy mężczyźni. Inni mieli różne transparenty, a to przeciwko wojnie w Syrii, a to za wpuszczeniem imigrantów do Europy, jeszcze inni protestowali przeciwko zbrojeniom nuklearnym… Patrząc, jak to wszystko się tam kotłuje, to szczerze - nie wiem, gdzie jest bezpieczniej.

Pojechaliśmy zawieźć radość rodakom   Rowerzyści NINIWA Team podrzucają ojca lidera nad tortem z logo wyprawy "Radość Życia" podczas powitania w Kokotku. „Hardkołowcy” przez sześć tygodni pedałowali po Wyspach Brytyjskich w intencji rządzących światem, aby w swojej pracy pozostawali zawsze pełni szacunku dla ludzkiego życia. W tym czasie przejechali ponad 5 tys. kilometrów Szymon Zmarlicki /Foto Gość Jak przebiegała integracja tak dużej grupy? Część z uczestników jechała w wyprawie po raz pierwszy, w dodatku poruszaliście się w dwóch, czasem trzech kolumnach. Udało się zbudować jedność?

Wszystko jest możliwe! To kwestia otwartości, bo tak naprawdę im więcej ludzi, tym więcej życia i chodzi tylko o to, by nie zamykać się na siebie nawzajem.

Ale do tego muszą być zorganizowane możliwości rozmawiania ze sobą, bo inaczej nie będzie jedności w naszych domach i rodzinach ani na wyprawie.

Moja rola jest taka, żeby stworzyć uczestnikom rytm rozmowy. Podróżujemy w kilku grupach, ale obok siebie, w odległości około 200 metrów. Zawsze zatrzymujemy się na przerwę i kończymy ją razem. Na początek i koniec każdego postoju zbieramy się w kółku i przekazujemy sobie wszystkie informacje. Ja podaję ogłoszenia, ktoś inny chce się czymś podzielić… Dzięki temu mamy bardzo dobry kontakt, bo każdy może się wypowiedzieć i reszta to usłyszy.

To buduje wspólnotę, bo mówiąc, wyrażam cząstkę siebie. Dzielę się tym, co mam w sercu i w głowie. Tak żyjemy w ciągu tygodnia, natomiast podczas niedzielnego odpoczynku mamy długie, często ponaddwugodzinne spotkanie podsumowujące cały tydzień, na którym każdy może podzielić się swoimi przemyśleniami i wrażeniami. Opowiadamy, jak jechało się fizycznie, a jak duchowo, co lepiej byłoby zmienić… Dzięki temu jest jedność.

Jak przebiegały spotkania z Polakami, którym nieśliście „Radość Życia”?

Tegoroczna wyprawa była odwiedzinami naszych rodaków. Było bardzo dużo i bardzo różnych spotkań. Bywały przelotne, na przykład w sklepie, ale i długie rozmowy, podczas których Polacy opowiadali, dlaczego wyjechali, jak żyje im się na emigracji i czy chcą wrócić do ojczyzny.

Naszym nastawieniem było to, żeby nieść radość. Nie chcieliśmy epatować jakimś przesłaniem, bo gdybyśmy powiedzieli „Wracajcie do Polski!”, to byłyby puste słowa. Nie od nas to zależy, ale od sytuacji politycznej, gospodarczej, a często i rodzinnej tych ludzi. Najczęściej Polacy są zmuszeni wyjechać, by utrzymać rodzinę, ale niekiedy uciekają, bo nie poradzili sobie tutaj ze swoim życiem i z innymi ludźmi.

Wspólnym mianownikiem tych wszystkich spotkań miała być radość, bo ona pociąga! Zupełnie naturalnie, bez żadnej sztuczności pokazywaliśmy, że cieszymy się, że żyjemy, stąd nazwa wyprawy. Wcale nie musieliśmy żyć, bo życie zostało nam dane zupełnie bezinteresownie. Nikt nie zatrzymał nas przez aborcję, ale też nikt nie poprosił Boga o życie i nie zapracował na nie, bo ono jest darem.

Spotkania z rodakami były pełne wzruszeń i często pojawiały się łzy radości. W niedzielę zwykle zatrzymywaliśmy się przy Polskich Misjach Katolickich, gdzie na Mszę przychodziło nawet kilkuset Polaków. Kiedy się tam pojawialiśmy, miejscowi księża często prosili, żebym przewodniczył Eucharystii i powiedział kazanie. Opowiadałem o naszej wyprawie, prosiłem też, by robili to pozostali uczestnicy. Ludzie płakali i byli zaskoczeni naszą obecnością, że tylu młodych Polaków przyjechało na rowerach z takim przesłaniem, pełni radości, że żyją.

W tym przesłaniu mocno zaakcentowaliście właśnie radość, ale jechaliście w intencji rządzących państwami, by zawsze byli pełni szacunku dla ludzkiego życia. Gdzie ten element przejawiał się w wyprawowej codzienności?

Codziennie uczestniczyliśmy w Eucharystii i modliliśmy się, by prawo do życia było respektowane od poczęcia aż po naturalną śmierć. Ofiarowaliśmy cały nasz trud, który mimo dobrych warunków był bardzo duży, bo jednak nigdy nie byliśmy pewni, czy będziemy mieli gdzie przenocować.

Wewnętrznie doskonale wiedzieliśmy, że Pan Bóg nas prowadzi - i to dawało nam poczucie bezpieczeństwa, ale wysiłek był spory. Wstawaliśmy rano i obojętnie, czy było ciepło, zimno czy padał deszcz, trzeba było przejechać nawet przez góry przynajmniej te 150 kilometrów każdego dnia.

Pojechaliśmy zawieźć radość rodakom   O. Tomasz Maniura OMI jest wieloletnim przewodnikiem grupy rowerowej NINIWA Team. W ciągu dziewięciu lat rowerzyści zajechali m.in. do Maroka, Jerozolimy, na Nordkapp i Syberię Szymon Zmarlicki /Foto Gość Jedno najlepsze i jedno najbardziej kryzysowe wspomnienie z wyprawy?

Dla mnie najlepszym wspomnieniem jest nocleg w Yorku na wschodnim wybrzeżu Anglii. Był wtedy bardzo zimny i deszczowy dzień, typowa angielska pogoda. O godzinie 13, kiedy nikt jeszcze nie myśli o noclegu, zrobiliśmy w markecie małe zakupy i gotowaliśmy obiad na butlach z gazem. Utworzyliśmy całe obozowisko pod jakimś daszkiem.

W pewnym momencie podeszła do nas młoda Angielka, miała może 30 lat. Zupełnie nas nie znała, nie miała żadnych polskich korzeni, nie potrafiła powiedzieć słowa po polsku. Choć był środek dnia, powiedziała, że pada i zaprasza nas na nocleg, bo ma duży dom. Normalnie powinniśmy dalej jechać, ale w takiej sytuacji grzechem byłoby odmówić, bo nie można przynosić wstydu, kiedy ktoś daje dary, a nie przyjmuje się ich.

Poszliśmy tam, dom rzeczywiście okazał się bardzo duży i elegancki, było w nim kilka toalet. Właścicielka pokazała nam cały dom, zapoznała z dwójką swoich dzieci i wyjaśniła, że jej mąż jest w pracy. Zostawiła nam do dyspozycji wszystkie pomieszczenia i pojechała na zakupy. Po dwóch godzinach przywiozła sporo produktów i wieczorem zrobiła ciepłą kolację. Z jej strony nie było żadnych oczekiwań, mieliśmy zupełną wolność i nie czuliśmy się intruzami. Nie wiem, jak ona to zrobiła, bo usługiwała nam z taką godnością i szacunkiem, że nie odczuwaliśmy w tym żadnej litości. Około godz. 20 wrócił z pracy jej mąż, który dotąd nic nie wiedział o naszym przyjeździe. Kiedy nas zobaczył, powiedział tylko, że to już nie pierwszy raz (śmiech).

A najbardziej kryzysowe? Trudno wskazać jeden taki moment. Wiadomo, że czasami doskwiera chłód czy zmęczenie. Ale największym wyzwaniem było prowadzenie wyprawy, bo kiedy czuję, że ktoś nie chce słuchać poleceń, że brakuje posłuszeństwa i jedności, to wiem, że taka grupa może się szybko rozsypać, i jest to dla mnie trudne.

Szczęśliwie nie było wiele takich momentów. Trochę szemrania zawsze musi się pojawić, bo byłoby to nienaturalne, gdyby wszyscy zawsze byli idealnie podporządkowani, a sami święci ludzie w wyprawie nie jadą.

Jeden dzień okrzyknęliście „Dniem Bez Spiny”. Czy było to podyktowane jakąś negatywną sytuacją w grupie?

Nie, raczej podejściem niektórych osób, szczególnie nowych uczestników, którzy ciągle chcieli wiedzieć, ile przejedziemy kilometrów, gdzie będziemy spać, na której przerwie będzie Msza… A tego nie da się zaplanować, bo nie wiadomo, czy na kolejnym dystansie ktoś nie złapie gumy, czy nie będziemy jechali pod górkę lub pod wiatr.

Powiedziałem, żeby zupełnie odpuścili i wyluzowali się, bez żadnej spiny. Pan Jezus właśnie tego uczył, żeby dać się poprowadzić. Dlatego czasami warto ogłosić mocniejsze hasło, żeby wyakcentować wartość dystansu do życia. To tak samo, jakby człowiek chciał wszystko wiedzieć - kiedy będzie chory, kiedy umrze…Trzeba otworzyć się i przyjmować to, co jest.

Tego dnia jeździliśmy akurat po Irlandii. Po niedzieli chyba trochę za bardzo wypoczęliśmy, choć niektórzy mówią, że to już kryzys wieku średniego. W poniedziałek oddaliśmy cały dzień dziewczynom. Nie tylko prowadzenie, ale i rządzenie. Ja oddałem gwizdek, Filip (nawigator podczas całej wyprawy - przyp. red.) oddał GPS-a…

Dziewczyny decydowały o tym, kiedy będzie Msza, gdzie będziemy spać i w ogóle w którą stronę pojedziemy. To wszystko było zupełnie nieważne. Powiedzieliśmy, że gdziekolwiek pojedziemy, to i tak to potem naprawimy (śmiech). W rezultacie ten dzień zaowocował naprawdę niezwykłymi emocjami!

Pojechaliśmy zawieźć radość rodakom   Każda wyprawa rowerowa NINIWA Team tradycyjnie wyjeżdża spod oblackiego ośrodka dla młodzieży w Kokotku, dzielnicy Lublińca Szymon Zmarlicki /Foto Gość Ile par połączyła już NINIWA Team?

Trudno powiedzieć dokładnie, ale jest ich sporo. Po tej wyprawie też kilka przybyło. Dokładnie dwie, nie licząc tych, którzy byli parą już wcześniej. Ale mogę intuicyjnie przeczuwać, że w najbliższym czasie dokona się coś, co zaczęło się już w trakcie podróży. Na każdej wyprawie ktoś się z kimś skuma, ale niektórzy decydują się też do życia zakonnego! Na przykład chłopak, który był na Syberii, skończył już nowicjat…

Dwie ostatnie wyprawy były specyficzne, inne od poprzednich. Wcześniej z każdym kolejnym wyjazdem udowadnialiście, że jesteście w stanie wyznaczyć sobie jeszcze bardziej spektakularny cel i go osiągnąć, przejechać jeszcze więcej kilometrów… Natomiast rok temu pojechaliście w Nieznane, gdzie każdy dzień wyznaczał nowy kierunek, a teraz na Wyspy Brytyjskie, które mimo ponad 5 tysięcy kilometrów na liczniku wydają się, jakby były za miedzą. Chociaż sensem wyprawy nie jest punkt na mapie, to czy za rok na jubileuszową, dziesiątą wyprawę NINIWA Team planujecie „bombę”?

Nie ukrywam, że chciałbym pojechać do Niniwy. To naturalne, że na dziesiątą wyprawę NINIWA Team wybrałaby właśnie Niniwę. Wydaje się to zupełnie nierealne i istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że okaże się to niemożliwe.

Poza tym nie mam pomysłu i mówię szczerze, że nie wiem, gdzie pojedziemy. Na pewno będzie to coś oryginalnego i mocnego, ale czy wyrazi się to w liczbie przejechanych kilometrów, czy w przekazie - tego nie wiem. Trzeba sobie dać czas i po to jest jesień, żeby wszystko sobie poukładać w głowie.

Pan Bóg daje znaki i pierwszym z nich na pewno będzie moja rozmowa z ojcem prowincjałem, bo wtedy powiem mu o Niniwie. Jeśli z góry odpowie mi „nie”, to już będę wiedział, że jest to wykluczone i będziemy zbierali różne pomysły i propozycje. Trzeba modlić się, spotykać, rozmawiać i myślę, że dojdziemy do czegoś ciekawego.

Natomiast jeśli prowincjał usłyszy o Niniwie i powie, że on temu błogosławi, to temat jest zamknięty i już wiadomo, gdzie pojedziemy.

Zgodnie ze starotestamentalnym zwyczajem, jubileuszowa wyprawa ma być czasem łaski, zostaną zniesione ograniczenia wiekowe, a jedynym warunkiem uczestnictwa będzie przejechanie wypraw przygotowawczych. Może to zaowocować powrotem do składu weteranów, którzy brali udział we wcześniejszych misjach. Dacie radę pojechać z jeszcze większą liczbą uczestników?

Przed tą wyprawą powiedziałbym, że nie. Ale teraz jestem otwarty i wiem, że uda nam się pojechać nawet w 50 osób!

Kogo poza rowerzystami można spodziewać się na festiwalu Together 2015 w listopadzie?

Mamy nadzieję, że przyjadą ludzie, u których nocowaliśmy podczas wyprawy. Naprawdę szczerze ich zapraszaliśmy, wymieniliśmy się adresami i pokazaliśmy naszą stronę internetową. Mówiliśmy też o książce z relacjami z wyprawy, gdzie będą zdjęcia z noclegów w ich domach. Wyślemy im podziękowania i zaproszenia.

Myślę, że z Holandii i przede wszystkim z Anglii uda się ściągnąć kilka osób. Festiwal odbędzie się 21 listopada, w przedostatnią sobotę miesiąca, w Miejskim Domu Kultury w Lublińcu.

Przeczytaj nasze wcześniejsze relacje z wyprawy: